Wojna!... Czy to prawda, czy sen ciężki?... To co przed półtora rokiem było widmem groźnym, dziś ziszcza się. Na razie wojna Austrii z Serbią, ale są wielkie obawy (czy też nadzieje?...), że może być europejska. A my, my?... Jaka w niej będzie nasza rola i nasze losy? Strach myśleć, a znowu któż wie czy to nie zorza wolności?...
Lwów, Galicja Wschodnia, 26 lipca
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Dzień jak z powieści gorszego kalibru: mało psychologii i nadmiar zdarzeń. W nocy złodziej z pokoju Husi, po drabinie wszedłszy na balkon, ukradł bezpowrotnie zegarek, broszkę złotą, torbę z dokumentami i kołdrę. Następnie suka udusiła po raz nie wiadomo który wielką kurę sąsiadki i ta przyszła ze słuszną awanturą. Wreszcie „wojna”, której pełne są od czasu niejakiego pisma, stała się doskonale wyczuwaną rzeczywistością. Mobilizacja, ograniczenia pociągów i wreszcie zamknięcie banków. Właśnie po staraniach zażartych matka otrzymała dziś z kasy im. Mianowskiego czek na 300 rb. I powróciła tu na wieś bez niczego. [...] Jesteśmy same. To, że się w tym właśnie momencie paniki i ruiny zostałyśmy z trzema rublami, jest czymś dosyć normalnym i nie przeraża. Widzę teraz, że wszyscy boją się tak strasznie tego, co dla nas jest zwykłe.
Górki, 31 lipca
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
Polacy!
W Warszawie utworzył się Rząd Narodowy. Obowiązkiem wszystkich Polaków jest skupić się solidarnie pod Jego Władzą. Komendantem polskich sił wojskowych mianowany został ob[ywatel] Józef Piłsudski, którego rozporządzeniom wszyscy ulegać winni.
Warszawa, 3 sierpnia
Rok 1914 w dokumentach i relacjach, oprac. Janusz Cisek, Kraków 2005.
Odtąd nie ma ani Strzelców, ani Drużyniaków. Wszyscy, co tu jesteście zebrani, jesteście żołnierzami polskimi. Znoszę wszelkie odznaki specjalnych grup. Jedynym waszym znakiem jest odtąd orzeł biały. Dopóki jednak nowy znaczek nie zostanie wam rozdany, rozkazuję, abyście zamienili ze sobą wasze dawne oznaki, jako symbol zupełnej zgody i braterstwa, jakie muszą wśród żołnierzy polskich panować. Niech Strzelcy przypną do czapek blachy Drużyniaków, a oddadzą im swoje orzełki. Wkrótce może pójdziecie na pola bitew, gdzie, mam nadzieję, zniknie najlżejszy nawet cień różnicy między wami.
Żołnierze!... Spotkał was ten zaszczyt niezmierny, że pierwsi pójdziecie do Królestwa i przestąpicie granicę rosyjskiego zaboru, jako czołowa kolumna wojska polskiego idącego walczyć za oswobodzenie ojczyzny. Wszyscy jesteście równi wobec ofiar, jakie ponieść macie. Wszyscy jesteście żołnierzami. Nie naznaczam szarż, każę tylko doświadczeńszym wśród was pełnić funkcję dowódców. Szarże uzyskacie w bitwach. Każdy z was może zostać oficerem, jak również każdy oficer może znów zejść do szeregowców, czego oby nie było... Patrzę na was, jako na kadry, z których rozwinąć się ma przyszła armia polska, i pozdrawiam was, jako pierwszą kadrową kompanię.
Kraków, 3 sierpnia
Józef Piłsudski, O państwie i armii, t. 1, Wybór pism, wybrał i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1985.
Obywatele!
W obliczu wielkich wypadków, wobec ogromu potrzeb polskich kadrów wojskowych, składających ofiarę krwi, aby siłą młodzieńczego zapału i oręża wywalczyć Polskę Niepodległą, całe społeczeństwo musi się zjednoczyć w czynie.
Najświętszym obowiązkiem każdego Polaka dostarczyć natychmiast środków dla zaopatrzenia polskich szeregów w broń, żywność, odzież, bieliznę, obuwie, konie, rowery, środki opatrunkowe, leki itp.
Nie wolno dopuścić hańby, żeby polski żołnierz, walczący na polskiej ziemi o wolność i byt narodu, szedł w bój o głodzie, bez odpowiedniej odzieży i pewności ratunku w razie choroby, ginął z braku najniezbędniejszej pomocy lekarskiej.
Wzywamy wszystkich, komu drogą jest Sprawa polska, do szczytnej pracy niesienia pomocy rycerzom Niepodległej Polski.
Kto nie chce pozostać bezczynnym widzem wypadków, kto nie chce obojętnością zdradzić świętej Sprawy, niech przystępuje do Komitetu Obywatelskiego przy Polskim Skarbie Wojskowym.
Kraków, 5 sierpnia
Rok 1914 w dokumentach i relacjach, oprac. Janusz Cisek, Kraków 2005.
Mieszkańcy Warszawy!
Miasto Wasze znajduje się w posiadaniu Niemiec.
Ale my prowadzimy wojnę tylko przeciwko nieprzyjacielskim wojskom, a nie przeciwko spokojnym mieszkańcom. Spokój i porządek będą utrzymane, a prawo obronione.
Oczekuję, że mieszkańcy Warszawy żadnych nieprzyjacielskich czynów nie popełnią, niemieckiej sprawiedliwości zaufają i rozporządzenia naszych dowódców wojskowych bezwarunkowo wypełniać będą.
Dowództwu Naczelnemu Niemieckiemu jest jednak wiadome, że nieprzyjaciel uczynił przygotowania przeciwne bezpieczeństwu wojsk naszych w Warszawie. Widzę się więc zmuszonym naczelników oraz znamienitych obywateli miasta wziąć jako zakładników, którzy mi będą odpowiedzialni za bezpieczeństwo wojska.
Od Was zależy obrona życia waszych współobywateli.
Każdy, kto dowie się o zamierzonych zamachach jakiegokolwiek rodzaju, ma przez wzgląd na swoich współobywateli oraz spokój i bezpieczeństwo m[iasta] Warszawy obowiązek zawiadomić bezwarunkowo niemieckie władze wojskowe.
Kara śmierci oczekuje każdego, kto tego obowiązku nie spełni albo zamach ułatwi.
Wódz Naczelny wojsk niemieckich
Leopold, książę bawarski,
Generał-feldmarszałek
Warszawa, 5 sierpnia
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Boże, Boże! Więc naprawdę wybuchła wojna europejska!
Szaleństwo? Tak. Dla psychiki współczesnego człowieka niezrozumiałe. A jednak w głębi świadomości nie możemy nie widzieć w nim wielkiej, tragicznej konieczności.
Mówią już o wzięciu Warszawy przez Niemców, o rozbiciu całej floty bałtyckiej... Co się stało w takim razie z mężem mojej siostry? Jest starszym oficerem artyleryjskim na jednym ze statków tej floty.
Mama ma uniemożliwiony powrót do Rosji. Granica jest zamknięta. Martwi się, że zmuszona jest przetrwać te straszne chwile w kraju nieprzyjacielskim.
Dzisiaj odprowadziliśmy rekrutów na stację kolejową. [...] W tych dniach odprowadziliśmy drużyny strzelców. Wszyscy młodzi chłopcy od szesnastu do dwudziestu lat. Maszerowali z zapałem walczyć za ojczyznę. Pociąg powoli ruszył ze stacji, strzelcy zaintonowali „Jeszcze Polska nie zginęła”. Na dworcu powstał płacz i lament. Dawno już tak nie płakałam. Ale co dziwniejsze, że także i mama, która była z nami na dworcu, uległa ogólnemu wzruszeniu i z płaczem żegnała odjeżdżających chłopców jak swe własne dzieci.
Przeżywamy rzeczywiście tragiczne i wielkie chwile.
Teraz albo nigdy! Polska musi dać znak, że żyje, aby historia nie przemilczała faktu istnienia jej w chwili, gdy będzie się zmieniała karta Europy. Chodzi o szczęśliwy wybór sojusznika: z kim trzymać, przeciw komu walczyć? A jednak nikt w Polsce nie może przecież opowiedzieć się po stronie Rosji.
Do tego doprowadziła okrutna i krótkowzroczna polityka naszego rządu. Każdy Polak w głębi duszy sympatyzuje z Rosjaninem. Niemcy są nam obcy. Ale wy nie rozumiecie, raczej nie rozumieliście — bo teraz już za późno — własnych swoich interesów. Staraliście się nas zniszczyć. Teraz będziecie zmuszeni do zbierania plonu tego, coście posiali.
Żywiołowe hasło walki z Rosją przekroczyło w Polsce granice zwykłego antagonizmu narodowego, nienawiści ciemiężonego do ciemiężyciela. Urasta do ogólnej potrzeby zgniecenia ciemnych elementów reakcji i zła. W tym dążeniu wielu Rosjan podałoby rękę Polakom.
Poronin, 7 sierpnia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Wyczytałem dziś w pismach, że Warszawa zdobyła zapas drobnych. Przyznam się, że osobiście nie bardzo mi się ta wiadomość podobała. Owszem, brak drobnych ma swoje dobre strony. W ciągu dwóch dni piłem kawę po kawiarniach na kredyt, kupowałem papierosy na kredyt, pokazując wszędzie papierową pięciorublówkę. I każdy wolał mi skredytować i zaufać niż ją mienić. To budziło we mnie różowe nadzieje na przyszłość. Rozumowałem, że skoro jedną niezmienioną pięciorublówką uda mi się wszystkie potrzeby podczas wojny opędzać, to znów kryzys ekonomiczny nie jest tak groźny.
Jeden ze znajomych, którego mina wzbudzała widocznie mniej zaufania niż moja, i któremu nie chciano kredytować, skarżył mi się ze łzami w oczach:
— Onegdaj miałem dziesięć rubli, wczoraj dostałem dwadzieścia pięć, a dziś sto — jestem z dnia na dzień bogatszy, a nie mogę już sobie nawet paczki zapałek kupić...
Warszawa, 8 sierpnia
Włodzimierz Perzyński, Z chwili, „Tygodnik Ilustrowany” nr 32/1914.
Stało się! padły kości – od 3 dni wojna – prócz Austrii z Serbią, wojna Niemiec z Rosją i z Francją – powszechna mobilizacja – prócz tamtych, mobilizują prawie wszystkie państwa europejskie, a nasi są we wszystkich szeregach. Straszne!... Co będzie, co będzie!... Może kataklizm, a może odrodzenie na nowe, piękniejsze życie… […] Tu od trzech dni ruch ogromny – biorą rekrutów, powołują rezerwę, biorą konie, wywożą amunicję – ci co idą do boju, w jakiejś części idą z zapałem, z nadzieją, inni z rezygnacją, wielu z rozpaczą. Nie mogę patrzeć na te długie szeregi ludzi pędzonych jak bydło na rzeź.
Lwów, Galicja Wschodnia, 9 sierpnia
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Na ziemię polską zaboru rosyjskiego, do kraju niewoli i najokrutniejszego gwałtu wszedł polski żołnierz.
Strzelcy zdobyli Miechów i okoliczne miejscowości i w zupełnym porozumieniu z armią austriacką maszerują na Jędrzejów, Kielce ku Warszawie. [...]
Nieugięta dążność do Niepodległości przetwarza się w czyn, w rzeczywistość! Pułki strzeleckie posuwające sie ku Warszawie stworzyły w dziejach Polski nową kartę. Nigdy okoliczności nie składały się bardziej pomyślnie do walki z Rosją. Jesteśmy sprzymierzeńcami Austrii — w dzisiejszym układzie stosunków im więcej ziem polskich zajmą wojska austriackie, tym dla nas lepiej, gdyż walcząc o swoje interesy mocarstwowe, Austria popiera równocześnie sprawę polską.
Od nas samych, od naszej ofiarności, siły organizacyjnej i zdecydowania zależy przyszłość narodu.
W obliczu Niepodległości nie ma miejsca na waśnie społeczne i partyjne [...].
Kraków, 10 sierpnia
Rok 1914 w dokumentach i relacjach, oprac. Janusz Cisek, Kraków 2005.
Kilka tysięcy polskich strzelców wkroczyło zwycięsko na ziemię Królestwa Polskiego [...].
Szeregi strzeleckie rosną z dniem każdym na terenie Królestwa. Tysiące ochotników miejscowej ludności zgłasza się dobrowolnie pod sztandary polskie. [...]
Zajęte przez polskich strzelców obszary organizują władzę cywilną pod hasłem państwowości polskiej.
Potężna armia austro-węgierska, która w imię kultury podjęła walkę z barbarzyńskim caratem, pozostaje w zupełnej harmonii z Naczelną Komendą wojsk polskich, uznaje i opiera się na zorganizowanych przez nią władzach cywilnych. [...]
Cel wojny, którą prowadzi dziś monarchia austro-węgierska z Rosją, pokrywa się z naszym. [...]
Nie ma dziś większego niebezpieczeństwa dla sprawy polskiej, jak brak jedności w samym polskim narodzie, jak groza rozbicia, groza osłabiania dokonanych już czynów, groza wahań i kunktatorstwa.
Z ramienia Rządu Narodowego i Naczelnego Wodza — komisarz wojskowy dla Galicji — w imię honoru narodowego i dobra naszej świętej sprawy, wzywam wszystkich Polaków w Galicji do jedności i zgody, wzywam wszystkich, w których piersiach bije polskie serce, by niezależnie od stosunków, jakie do dziś dnia panowały, niezależnie od stanowisk, jakie ktokolwiek dotąd w hierarchii społecznej zajmował i zajmuje, nikt nic nie przedsiębrał w sprawie polskiej na własną rękę bez porozumienia z Komisariatem Rządu Narodowego, jakim na terenie Galicji jest K.S.S.N.
Orientacja strzelców polskich zapanować dziś winna nad sprawami i kłótniami w Polsce. Komendzie strzeleckiej poddać się musi wszystko, co jest w Polsce żywe, jeżeli uratować mamy przyszłość naszą.
To jest pierwsze moje wezwanie. A wezwanie drugie tyczy się świadczeń i ofiarności, na jakie społeczeństwo zdobyć się musi na rzecz armii polskiej. [...]
Wszelką broń i amunicję należy składać w miejscowych Komendach strzeleckich, buty, mundury, pasy, worki, bieliznę, siodła, materiał aprowizacyjny itd. — do Intendentur strzeleckich, materiał opatrunkowy — do strzeleckich oddziałów sanitarnych, pieniądze i kosztowności — do Polskiego Skarbu Wojskowego. [...]
Polacy! Zdobądźcie się na czyn! Spełnijmy nasz obowiązek!
Kraków, 12 sierpnia
Rok 1914 w dokumentach i relacjach, oprac. Janusz Cisek, Kraków 2005.
Wybiła godzina rozstrzygająca! Polska przestała być niewolnicą i sama chce stanowić o swoim losie, sama chce budować swą przyszłość, rzucając na szalę wypadków własną siłę orężną. Kadry armii polskiej wkroczyły na ziemię Królestwa Polskiego, zajmując ją na rzecz jej właściwego, istotnego, jedynego gospodarza – Ludu Polskiego, który ją swą krwawicą użyźnił i wzbogacił. Zajmuję ją w imieniu Władzy Naczelnej Rządu Narodowego. Niesiemy całemu Narodowi rozkucie kajdan, poszczególnym zaś jego warstwom warunki normalnego rozwoju.
Z dniem dzisiejszym cały Naród skupić się winien w jednym obozie pod kierownictwem Rządu Narodowego. Poza tym obozem zostaną tylko zdrajcy, dla których potrafimy być bezwzględni.
Kraków, 12 sierpnia
Józef Piłsudski, O państwie i armii, t. 1, Wybór pism, wybrał i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1985.
Polacy! [...]
Cała Europa stoi w pożodze wojny. [...]
W poczuciu wielkiego obowiązku, Koło Polskie, z którym w tej dziejowej chwili łączą się wszyscy polscy posłowie, dotąd poza nim stojący, wzywa Was Polacy: do czynu, do wspólnego, jednomyślnego, do największego, na jaki Was stać, wysiłku! [...]
W tej chwili naród musi dowieść, że żyje i żyć chce, że pragnie i umie miejsce przez Boga mu wyznaczone utrzymać i przed wrogiem obronić.
Dla ujęcia polskiej siły narodowej w zbrojne Legiony Polskie, Koło polskie i wszystkie bez wyjątku stronnictwa polskie jednomyślnie postanowiły utworzyć jedną i jawną organizację. [...]
Polacy! Z zaufaniem i pełną wiarą poddajcie się kierownictwu Koła Polskiego i ustanowionej przez Koło Polskie organizacji narodowej.
Polacy! Zjednoczcie się wolą niezłomną do uzyskania lepszej przyszłości i niezachwianą wiarą w tę przyszłość!
Kraków, 16 sierpnia
Rok 1914 w dokumentach i relacjach, oprac. Janusz Cisek, Kraków 2005.
Stronnictwa nasze wszystkie, wszystkie partie i odcienie porozumiały się, zjednoczyły i stworzyły Naczelny Komitet Narodowy o dwóch sekcjach dla Galicji wschodniej i zachodniej [sic!]. Nie ma już różnic i sporów partyjnych – jednolite działanie, skupienie, więc siła. To się spełniło wczoraj, 16-go [sic!] sierpnia. Pamiętny, wielki dzień. Naczelny Komitet tworzy legiony – znowu „legiony”, ach, jak tamte niegdyś, takie ofiarne, święte, oby szczęśliwsze!
Lwów, Galicja Wschodnia, 17 sierpnia
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Żołnierze polscy!
W legionach polskich, pod komendą polską, pod naczelnym kierownictwem przyjaznej naszemu narodowi Austrii, zleją się, spoją w jedność wszystkie dotychczasowe, oddzielne, wojskowe, polskie organizacje.
Zanim ta organizacja wspólna i jedna się utworzy, tym jednobrzmiącym rozkazem dla Drużyn Bartoszowych, Drużyn Polowych Sokoła, Drużyn Podhalańskich, Drużyn i Związków Strzeleckich rozkazujemy w imię ścisłego braterstwa broni wszystkich polskich żołnierzy:
1. Wszyscy umundurowani żołnierze polscy pozdrawiają się ukłonem wojskowym.
2. Wszystkie organizacje, komendy i żołnierze obowiązani są dać sobie odtąd wszędzie pomoc wzajemną.
3. Kary dyscyplinarne, wymierzone przez jedną z organizacji wojskowych, obowiązują wszystkie inne.
Kraków, 21 sierpnia
Rok 1914 w dokumentach i relacjach, oprac. Janusz Cisek, Kraków 2005.
Żołnierze!
Wystąpiliśmy jako garstka. W Kielcach i pod Brzegami wstrzymaliśmy przemoc odwiecznego wroga, zasłaniając sobą to, co już było wolne od stopy najeźdźcy. Obecnie naród budzić się zaczyna i nie chce nas zostawić samotnymi tak, jak byliśmy dotychczas.
W Krakowie zawiązał się Naczelny Komitet Narodowy ze wszystkich stronnictw polskich, który za zgodą austro-węgierskiej monarchii ma wystawić Legiony Polskie dla walki z Rosją.
Po porozumieniu się z tajnym Rządem Narodowym w Warszawie, zgłosiłem w swoim i waszym imieniu przystąpienie do organizacji szerszej, zapewniającej wojsku polskiemu większe środki i silniejsze działanie. Według umowy zawartej między Naczelnym armii austriackiej, oddziały nasze mają być kadrami dla formujących się Legionów.
Dziękuję wszystkim szarżom i żołnierzom za trudy i prace dotąd uczynione i chcę wierzyć, że zapał i dyscyplina wojskowa, które dotąd wykazujecie, będą dostateczną siłą, by przyszłe Legiony natchnąć pewnością zwycięstwa.
Kazimierz Sosnkowski, szef sztabu generalnego
Józef Piłsudski, komendant główny
Kwatera Główna, Kielce, 22 sierpnia
Rok 1914 w dokumentach i relacjach, oprac. Janusz Cisek, Kraków 2005.
Dziś rano, jak to już wczoraj przepowiadaliśmy, wkroczyły do naszego miasta oddziały wojsk rosyjskich, witane owacyjnie przez miejscową ludność. Ustały trwoga i niepokój, wzbudzone wtargnięciem najeźdźców, którzy tylko dlatego chyba nie rozstrzelali kilkuset mieszkańców, lub nie nałożyli na miasto jakiejś niemożliwej kontrybucji, gdyż nie mieli na to czasu. Ogorzałe twarze żołnierzy znad Donu i Kaukazu, wśród których spotyka się też wielu naszych poczciwych kmiotków spod Częstochowy i Sieradza, miłe sprawiają wrażenie. Zachowanie się wojska nad wyraz przyzwoite, nie ma żadnych wybryków, żadnych wykroczeń. Ciągnęły długim szeregiem bratnie hufce słowiańskie na walkę, na bój śmiertelny z groźną nawałą teutońską. Ludność nosiła im, co kto miał: papierosy, wódkę, wędliny. Wielu niosło zwoje kwiatów, którymi darzyły ich nasze panie.
Łódź, 26 sierpnia
Wacław Pawlak, Na łódzkim bruku 1901–1918, Łódź 1986.
Wypadki rozwijają się z błyskawiczną szybkością. Niemcy biją Francuzów. Prawie cała Belgia zajęta. Idą na Paryż. [...]
Na froncie wschodnim Austriacy wzięli Lublin i Radom. Po zwycięstwie pod Kraśnikiem posuwają się ku Warszawie.
Rosjanie nacierają ze wschodniej Galicji. Lada dzień spodziewają się zajęcia Lwowa. Panuje tam panika, nadciągają tłumy uciekających z prowincji.
Boże mój, jakie groźne i równocześnie porywające przeżywamy czasy.
Od dzieciństwa nienawidziłam wojny, ale tę wojnę przyjmuję jako wspaniałą i nieuniknioną konieczność. Mówią, że wojna wydobywa zwierzę z człowieka, ale rodzi także bohatera! Człowiek przestaje być egoistą. Odczuwa potrzebę stania się cząstką zbiorowego wysiłku. Społeczeństwo organizuje się samorzutnie.
Nawet u nas w Poroninie utworzył się komitet pomocy walczącym, pod przewodnictwem Janka. Zebrano w krótkim czasie osiemset koron, wiele bielizny i ciepłego ubrania. Otwarto również kursy samarytańskie, na które chodzę ze starszą z dziewczynek.
Szyjemy bieliznę dla żołnierzy. Mama gorliwie mi dopomaga. Przykrawając parę kalesonów, westchnęła dobrotliwie:
— I kto by to kiedy pomyślał, że ja, rosyjska generałowa, będę szyła gacie dla austriackich żołnierzy. Żeby to było przynajmniej dla oficerów!...
Pragnęłabym być bliżej wypadków, chociażby we Lwowie, aby mieć możność przeżywać ich napięcie nerwowe.
Tworzą się dwa legiony: zachodni w Krakowie i wschodni we Lwowie.
Niemcy, Austria, Rosja wydają na przemian manifesty pełne obietnic. Lecz Polacy uśmiechają się niedowierzająco i gorzko. Znają wartość obietnic. Ubrały się wilki w owcze skóry... A przecież wszyscy w Polsce bez wyjątku wierzą i odczuwają powiew zbliżającej się przyszłości.
Mają w pamięci słowa wieszcza, który modlił się o powszechną wojnę ludów, mającą dać Polsce wolność.
Poronin, 31 sierpnia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Pod miażdżącymi ciosami armii rosyjskiej pada cała Galicja Wschodnia. Zwycięzcy czynią co dnia krok olbrzymi. Oto przeszli już San i Dniestr; obstawiwszy Przemyśl z jego niezdobytymi fortami, suną dalej — zajmują Przeworsk, Jarosław, Dębicę. Jednocześnie sadowią się na stokach północnych Karpat i podobno niebawem sforsują przesmyki górskie, ażeby wypłynąć po stronie węgierskiej.
Jaki obszar obejmują armie generałów rosyjskich, kto to wie? Przebąkują o marszu na Budapeszt, to znów o wyprawie na Wiedeń. Zarysowują się we mgle perspektywy nieogarnione, zuchwałe. Teraz już wierzyć można, iż armia austriacka, tak długo i troskliwie powstrzymywana w swym zapale bojowym, tak karmiona nadzieją tryumfu w Rosji — została rozbita, a skołatana nawa monarchii Astro-Węgierskiej trzeszczy i lada dzień się rozpadnie. Co za straszliwy zmierzch? Jaki upadek z wysokości!
Warszawa, 20 września
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Zaszły wielkie, straszne zmiany. Jesteśmy pod panowaniem Rosji!... – Po dwukrotnym, bezpodstawnym popłochu, fałszywym alarmie (27-go [sic!] i 31 sierpnia), istotnie, faktycznie weszło zwycięsko do Lwowa, po ustąpieniu wojska austriackiego, rosyjskie, z naczelnym wodzem von Rhode, który później zginął, z gubernatorem wojennym Szeremetiewem i zajęło miasto. To było 3-go [sic!] września, we czwartek, o 10-ej przed południem stanęły patrole na Placu Bernandyńskim i na rynku. Ja widziałam ich dopiero na drugi dzień. Nigdy tej chwili nie zapomnę. I potem… To pierwsze wyjście moje… Boże!
Zaczęły się dziwne, nieopisanie ciężkie dni…, walka wrzała, kipiała, tuż koło Lwowa, w niesłychanie długiej linii – padały setki tysięcy ludzi z obu stron, rannych i zabitych… Straszliwe! Raz przez półtora dnia i całą noc słychać było nieustający huk armat i grzmot karabinów maszynowych. Obawiano się bombardowania miasta. Ciężko było oddychać – zdawało się, że jakiś kamień olbrzymi leży na piersiach, że nieustannie dusi nas zmora. Ulice na przemian ze wzmożonym, gorączkowym ruchem, albo puste, głuche, martwe. Ciągła trwoga, ucisk, tępy a nieznośny ból. Oni przecież zachowywali się i zachowują dotąd wcale przyzwoicie i grzecznie – nieuniknione poszczególne wybryki są natychmiast karane – planuje porządek, rozporządzenia są rozsądne i słuszne przeważnie – ach! ale te okrutne sądy wojenne za lada co… i to wszystko, wszystko, takie okropne!... Pełno po murach coraz nowych obwieszczeń, nakazów, zakazów, w dwóch językach…
Lwów, Galicja Wschodnia, 20 września
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Warszawa ma wygląd osobliwy. Przede wszystkim uderza niebywała liczba mundurów. [...]
Przez jezdnię suną oddziały wojska. Wygląd ich jest rześki. Przechodnie obdarzają ich papierosami, pieczywem, słodyczami, owocami. [...]
Jedzie sotnia kozaków. Twarze ich dzikie, włosy skołtunione. Zbrojni są w piki, nahajki, karabiny przez ramię. Ta sama dzicz, którą uwiecznił Kossak w obrazie pogromu na placu Teatralnym 1905. Tacy sami tłomacze woli rządu i podpory caratu „zwyciężali rewolucję” na placu Bankowym, na Krakowskim Przedmieściu.
Dziś wdowy i sieroty po poległych, ich rodziny i przyjaciele obsypują to kozactwo... kwiatami! Szczęśliwa Arkadia mogłaby pozazdrościć tego rajskiego błogostanu, w którym pies żyje w przyjaźni z kotem, a Kozieł pilnuje sałaty…
Warszawa, 24 września
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Za kilka godzin opuszczają wojska Legionów Polskich, pod moją komendą zostające, gościnne mury prastarego wawelskiego grodu, by udać się na pole walki z odwiecznym wrogiem Polski.
W tej poważnej chwili odczuwam gorącą potrzebę złożenia całemu polskiemu Narodowi na ręce Jego jedynej obecnej reprezentacji, Naczelnego Komitetu Narodowego, tak imieniem własnym, jak i imieniem podległych moim rozkazom oficerów i żołnierzy, z głębi serca płynącego podziękowania za tak troskliwe zajęcie się Polskimi Legionami.
Na pole boju niesiemy serca pełne gorącej wdzięczności dla Narodu za Jego nadzwyczajną ofiarność.
Nie wątpię, że Naczelny Komitet Narodowy także i dalsze formacje Legionów Polskich otoczy tą samą opieką.
Staraniem moim i moich żołnierzy będzie odwdzięczyć się Narodowi czynami wojennymi, które nowym blaskiem okryją imię polskiego żołnierza.
[Karol] Durski[-Trzaska] m.p.p.
Kraków, 30 września
Rok 1914 w dokumentach i relacjach, oprac. Janusz Cisek, Kraków 2005.
Chwilami ma się wrażenie, że prusacy są nieodwołalni jak fatum.
[…] Gdy mają zgładzić miasto, przysyłają mu wprzód wyrok w postaci samolotu lub zeppelina. Czy krążą, rekognoskując tylko, czy przy sposobności rzucają bomby na gazownię, elektrownię lub ważny jaki most — zawsze zjawienie się ich jest złowróżbne, jakby naigrawające się: „Idę na was”, zdają się mówić aeroplany. „Odsłaniam swój zamiar, a jednak się nie boję, że mi przeszkodzicie, los wasz jest rozstrzygnięty.”
Warszawa ma dość intuicji na to, żeby wizyty wczorajszych samolotów tak a nie inaczej sobie tłumaczyć. Więc znowu popłoch, tłok w sklepach spożywczych, gromadzenie zapasów, ożywione rozmowy, zwiększony do niemożliwości ruch na ulicach.
Warszawa jest jednak pod tym względem sympatyczna. Niby drży ze strachu, a jednak ma pyszną brawurę lekkomyślności. Co drugi osobnik serdecznie truchleje i z pierwszego spotkanego głupca chce wydobyć słówko pocieszenia, optymizmu, ale w domu nie usiedzi i wałęsa się po ulicach i kawiarniach, jak gdyby wszelkie owe samoloty, granaty, szrapnele były tylko do straszenia, a nie do zabijania. Jestem pewien, że gdy Niemcy zaczną np. ostrzeliwać miasto, wprzód wszystko się pochowa w mysie jamy — a w pięć minut potem wylezie na place i nawet na dachy, żeby się fajerwerkom śmiertelnym przyglądać.
Warszawa, 11 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Wczoraj panował nastrój stanowczo optymistyczny. Chociaż deszcz ohydny, przekorny i zawzięty, jak pruskie robactwo, mroził i obezwładniał ciało, dusze były prawie radosne. Ze wszystkich stron nadchodziły do prywatnych sztabów, tj. do Lourse’a, Semadeniego i Udziałowej, zgodne wieści o odparciu Niemców spod Piaseczna.
W tempie przyspieszonym, które głaskało wprost po sercach, nadlatywały zapewnienia, że wzięto do niewoli pięć tysięcy Niemców. Z taką właśnie imponującą cyfrą, którą mi przesłano do mojego pokoju jakoby od sąsiadów — oficerów, wyszedłem na miasto. Postanowiłem dla uniknięcia śmieszności, zmniejszyć ją we własnych moich relacjach i na własną odpowiedzialność, do dwóch tysięcy pięciuset, ale okazało się, że mogłem śmiało zaryzykować pełną liczbę pierwotną, rozpoczęła się bowiem gra na zwyżkę i byli tacy, co podawali dwadzieścia osiem do trzydziestu tysięcy.
Warszawa, 13 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Słuchanie wciąż tych strzałów staje się męką. Bój trwa gdzieś tuż pod Warszawą, od strony Mokotowa. Była podobno jakaś zasadzka, przepadły tysiące ludzi. Ranni mieli uciekać po ulicach. Ludność przedmieść wpadła do Warszawy z bydłem, z baranami, na wozach i w deszczu ulewnym stała w Alejach Jerozolimskich, odcięta od publiczności. Panika tam przez te dni straszliwa, całe obozy ludzi nocują na dworcach praskich w oczekiwaniu próżnym na pociągi. Boję się, że miasto otoczone już z trzech stron.
Jesteśmy całe w paru walizkach, dom przygotowany do opustoszenia i zamknięcia, pusto i nago, jak w obozie. Już trzeci dzień na próżno usiłujemy przedostać się do Warszawy, gdzie pomimo wszystko doradzają nam udać się z tego pustkowia. Dziś wstałyśmy o piątej zbudzone zapowiedzią jakiegoś pociągu i w gęstej mgle poszłyśmy na przystanek. Przejeżdżały pociągi wojskowe, na platformach wózki, armaty, ciemne sylwetki żołnierzy we mgle. Cała partia powołanych z pospolitego ruszenia.
Górki, 14 października
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
Wczoraj był chyba punkt kulminacyjny ruchu — rano miasto jak zdechłe. Pomimo niezłej pogody, o godzinie ósmej rano, a nawet jeszcze o dziewiątej, przed oknami mymi cisza. Wyglądam, czy chodzą jeszcze wojskowi, czy pod dzwonnicą znajdę kogo. Gdzie się podziały dorożki i samochody? Jakby się pod ziemię zapadły. Natomiast samym środkiem placu Saskiego, między cerkwią a zieleńcami, jedzie sobie furmanka chłopska, z kuframi, pościelą i całym dobytkiem. Gdzie zwykle parady bizantyjskie się odbywają, jakiś chłopek ryje żwir kołami swego wozu. A może już policji nie ma, a więc koniec świata nadszedł?
Powtarzam — ulice jak zdechłe. Może już Niemcy gospodarują? Chyba jeszcze nie, bo walka snadź toczy się zażarta.
Szczególnie między ósmą a dziewiątą huki przeciągłe, pełne, gromowe napełniały powietrze. To, co było wczoraj, wydaje się mi teraz we wspomnieniu tylko jakąś próbą, „macaniem” nieprzyjaciela. Dzisiaj w samych łoskotach czuć uporczywość, napięcie, gorący puls boju. Chwilami tworzy się jeden nieprzerwany, jeno że równy natężeniem grzmot. I w dodatku jest bliższy od wczorajszego, więc niepodobna, żeby to była zapowiedziana wczoraj bitwa z dwoma korpusami i stu pięćdziesięcioma armatami niemieckimi, okopanymi w Górze Kalwarii. Stamtąd by huk tak mocno nie dochodził.
Nikt na ulicy nie umiał mię objaśnić. Za to wszyscy byli strwożeni. Każdy czuł, że „Prusak jest pod samym miastem”. Jedni twierdzili, że umocnił się w Żbikowie i że tam mu grób szykują działa rosyjskie; inni, że ukryty jest w Lesie Sękocińskim i stamtąd się go haubicami wykurza. Tak czy owak, pewnem jest, że znowu wylazła jak spod ziemi, tuż przed naszymi nosami.
Warszawa, 15 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Dzień taki, jak gdyby co najmniej odrodziło się słońce. Grzmoty dział, choć wcale nie słabsze, owszem, od wczesnego ranka grające fortissimo, wydają się spokojniejsze, rzekłbyś, pomiarkowane przez promienną pogodę dnia i wracające ciepło. Haubice wtórują rozświtowi symfonią.
Rzecz znamienna, że kilka osób, zapewne niemających pojęcia, co to symfonia, użyło tego wyrazu dla oznaczenia armatniej muzyki, którą słyszymy teraz bezustannie. Prawdopodobnie bez niej byłoby nam już nudno, jak bez tej nieskończonej wędrówki wojsk i taborów byłoby nam — martwo.
Odgłosy bitwy huczącej na przedmieściu stały się naszą potrzebą. Nawet najwięksi neurastenicy i trwożliwcy znieśliby pewnie bez silniejszego wstrząśnienia wielkie cięcie cesarskie, gdyby spaść miało na miasto.
Zresztą tych najtchórzliwszych zostanie już niewiele; niemal wszyscy opuścili „gród Syreni”. Ci, co najwięcej brząkali szabelką — oczywiście papierową — pierwsi dali nura. Pyskacze dziennikarscy, Tyrteusze wszechsłowiańscy po 15 kopiejek od wiersza, koczują na Pradze, aby na dany znak uciec wraz z policją. Niektórzy już się sprzedają w Kijowie, Smoleńsku, Moskwie.
Może dlatego powietrze w Warszawie jest czystsze i zdrowsze.
Warszawa, 16 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Oto dzisiaj wyjaśniło się, że zbóje niemieckie rzuciły na miasto nie cztery, lecz czternaście bomb. Nie naliczysz zabitych na miejscu żołnierzy i rannych przechodniów oraz takich, co zmarli już po przewiezieniu do szpitali. Okaleczonych, bądź wskutek wybuchu, bądź odłamami druzgotanych okien i gzemsów, całe litanie w dziennikach, z górą pięćdziesiąt czy nawet sześćdziesiąt. Liczby ofiar rosną, w miarę jak się ujawniają. Dzień więc wczorajszy będzie się mógł nazywać dniem bombardowania Warszawy z samolotów, dniem pierwszym a zapewne nie ostatnim, w którym giną dzieci, kobiety i starcy.
Jesteśmy prawdziwie miastem moderne.
A ludność Warszawy? Przeklina i śmieje się. Jeśli wróg myślał, że ją zastraszył lub zgnębił, grubo się pomylił. Znowu spłacić muszę hołd wytrzymałości duszy zbiorowej, która z doskonałą odwagą przygotowywała się do większych niebezpieczeństw i okropniejszych bezeceństw. Chodzą oglądać dom na Chłodnej z obszarpanym dachem i pogiętą kratę dookoła skweru przed dworcem Kolei Wiedeńskiej, wyrwy w bruku i dziury zamiast wspaniałych szyb. Do Ogrodu Saskiego, gdzie padły także dwie bomby — nikt nie pójdzie, bo zamknięty.
Bilans naszego przyzwyczajania się stopniowego do dobrodziejstw wojny jest już dziś okazały. Nie mamy węgla kamiennego, palimy koksem, drzewem, antracytem, torfem, który jest tak drogi, jak najdroższe czarne diamenty z ex-Zagłębia Dąbrowskiego. Elektryczność płonie tylko w co drugiej lampie, na schodach domów świeci się tylko co drugie piętro. Nie mamy mleka i masła, bo bitwy pod Warszawą ułatwiają jedynie dowóz koniny, ale żadną miarą mleczywa.
Wczoraj zamknięto nam telefony; teatry rządowe nieczynne, poczta i telegraf tylko kapią, drobne pieniądze ponownie nieobecne, sądów nie ma; tramwaje wyjeżdżają na miasto o godzinę później, a kończą robotę już o jedenastej. Alkoholu i piwa ani na lekarstwo. Wszystkie kokoty zarekwirowane na potrzeby wojska.
Warszawa, 17 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch. Pamiętnik, Warszawa 1985.
Dzień mija za dniem. Armaty grzmią bez ustanku. W domu zamknąć się trudno. Siła jakaś ciągnie na zewnątrz, pomiędzy tłum. Przed oczyma rozwija się, jak nieskończona wstęga kinematografu, szeroka taśma Nowego Światu i Krakowskiego Przedmieścia. Na skrzyżowaniu z Alejami Jerozolimskimi Warszawa ma swój punkt obserwacyjny. Snują się tam samochody, łańcuchami dzwonią armaty, dudnią tabory, przeciągają gromadki jeńców. […]
Dzień mija za dniem. Od krwawych pół bitwy wiatr przynosi coraz głośniejszy odgłos strzałów.
Na ulicach Warszawy groza. Obrazy godne wstrząsającego pędzla Goi. Przewożą wariatów z Tworek. Wóz ciągnie za wozem. Twarze tępe, obojętne na wszystko. Zamieszkał na nich smutek bez dna i kresu albo półdzikie, obłąkańcze wesele. Szalony chichot, płacz, krzyki. Furiatów skrępowanych pilnują posługacze w niebieskich bluzach. Inni tulą się do siebie, jak wylękłe zwierzęta w klatkach. Coś dławi krtań na widok tego nieszczęścia ludzkiego, którego wojna nie potrafiła uszanować.
Tak wyglądała pamiętna niedziela 18 października. Ogłuszający grzmot dział od samego rana do późnej nocy. Potem cisza. Ranek pełen niepewności, dzień pełen zdumienia, noc niespokojna i wieść dobra, jak ptak złotopióry, spadająca na miasto: Niemcy ustąpili.
Warszawa, 19 października
Zdzisław Dębicki, „Tygodnik Ilustrowany” nr 44/1914.
Urzędy zaczynają wracać. Pomimo straszliwej słoty, życie wstępuje w serca i arterie Warszawy. Czymże ta plucha jesienna wobec świadomości, że Warszawa ocalała? Tylko pretekstem do myśli o tym, jak strasznie musi być tam, na polu bitwy. Czyż podobna, ażeby pod tymi potopami zimnego deszczu siedzieli w swoich rowach ludzie, prawdziwi ludzie, i strzelali do siebie? Jak utrzymać karabin w ręku, gdy febra trzęsie, jak utrzymać łopatę do kopania transzei, gdy zimno przenika do szpiku kości? Co może te nieszczęsne istoty zagrzewać? Jaka idea, jaki cel? Czy może instynkt zachowawczy? Strach przed śmiercią?
Wątpię. Wojska idą przez miasto, znużone, wyczerpane. Takim już wszystko zobojętniało. Chętnie oddałby każdy z nich wszystkie medale, jakie posiada i jakie dostanie, za jedną szklankę gorącej herbaty, za jedną godzinę snu. A właściwie oni sami już nie wiedzą, czy czegokolwiek pragną. Maszerują, bo przed nimi maszerują inni — o, i koniec.
Przypuszczam, że zazdroszczą rannym, których wiozą ze wszystkich, zdawałoby się szos. To pewna, że i od Błonia, i od Pruszkowa, i od Piaseczna. Niektóre wozy posuwają się bardzo powoli, tak nadzwyczajnie powoli, że wydaje się niemożliwym, ażeby konie mogły tak wolno postępować. Chyba, że czują instynktem, iż ciągną ciężko, bardzo ciężko rannych i bardzo nieszczęśliwych swoich przyjaciół.
Warszawa, 21 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Ziemia nasza jest szlakiem olbrzymiej wędrówki narodów. Dwa i pół lub trzy miliony obcego żołnierza o wybitnej odrębności rasy lub może mieszaniny ras przewala się przez Polskę; niepodobna, żeby po nich nie zostało wielkiego etnograficznego osadu, który utworzy całą zwierzchnią warstwę. Przylgną do nas obce zwyczaje, czucia i pojęcia, zostanie niemała część tych nieprzeliczonych zastępów, jak inwalidzi, drobni urzędnicy, kupcy, rzemieślnicy, emeryci, obywatele nieokreślonego zajęcia. Przy tym Warszawa przywróconą będzie do godności wielkiej twierdzy, którą budować będą wielkie znowu legiony rosyjskich robotników i inżynierów. Powiększy się i załoga dziesięciokrotnie. Cieszcie się kupcy, fabrykanci, restauratorzy i kokoty.
Trzebaż pamiętać, że Warszawa spodobała się wędrowcom. Przyglądają się z niesłychanym upodobaniem. Publicyści rosyjscy stawiają ją obok Berlina; zachwycają się jej „europejskością”, podnoszą jej olbrzymie znaczenie geograficzne, ekonomiczne i strategiczne. Słowem, Rosja teraz dopiero przetarła oczy i zrozumiała wysoki gatunek tej stolicy o wspaniałym przepychu martyrologii, o krwawo-złotym blasku historyczności, o piękności, która z czasów saskich, stanisławowskich i empiru przedziera się na powierzchnię poprzez formację domów potwornych, ulic jednostajnych i szarych i dzielnic szpetnych.
Warszawa, 23 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Pusto i bezludno; deszcz jesienny chlapie swoje nudne De profundis; po grząskim błocie przez ogrody idziemy do znajomych, stałych mieszkańców Brwinowa, którzy podobno najwięcej ucierpieli.
Istotnie — piękna kompozycja!
Okazała willa piętrowa zaprasza do swego wnętrza nie tylko drzwiami, których już nie ma, ale i szeroko rozwartym węgłem. Dwie ściany rozeszły się na ogród jak wrota obory, ukazując w głębi olbrzymi generalny stos gruzów. Wszystko tu właściwie jest rumowiskiem.
Od granatu, który trafił w dach, runęło pierwsze piętro, popękały belkowania, mury i sprzęty utworzyły kupy cegieł i drew, to, co ocalało, drży i trzęsie się złowrogo. O sile ciosu daje pojęcie fakt, że fotele wyściełane, rzucone piekielnym pędem na ogród, padły na murawę już jako miękkie wiechcie szmaty. Straszliwy cios nie tylko burzył, ale i gniótł, szarpał, wyrzucał, ale i mełł. Sto różnorodnych zniszczeń wykonał w jednym mgnieniu oka.
Pani domu, blada i spłakana, jeszcze nie otrząsnęła się ze zgrozy i lęku. Na jej steranej twarzy widać dni i noce trwogi, które spędzili w piwnicach, uciekając z willi do willi pod ognistym deszczem kul i szrapneli. Nad sąsiadami ich, podobnie schowanymi, runęło sklepienie i omal nie zostali żywcem pogrzebani. Inni sąsiedzi z trudnością wyciągnęli z pierwszego piętra swych rodziców, parę staruszków, ogłuchłych nie tylko już na mowę pieszczotliwą dzieci, ale i na ryk granatów. Na wszystkie prośby i błagania dzieci, ażeby zeszli na dół i uciekli z nimi, odpowiadali z niezamąconym spokojem: „Ależ my nic nie słyszymy!” Trzeba ich było w końcu prawie siłą wydostawać z zacisznego pokoju, w kilka zaś godzin później granat obrócił go w perzynę.
Brwinów, 24 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
W tym wszystkim dopiero owe bomby, rzucane z rzadka przez aeroplany na miasta nieoblężone, wydają mi się zbytecznym luksusem wojennym. To bowiem, że co parę dni zginie kilkanaście zwyczajnych i nikomu niepotrzebnych „mirnych żytielej”, nie może przecież w żadnej postaci oddziałać na strategiczne projekty osób ze sztabu. Owi zaś spokojni mieszkańcy nie mają żadnej możliwości reagowania, bo przed tak nieznacznym niebezpieczeństwem uciekać nie warto, chować się nie można, a kapitulować nie ma przed kim, gdyż wojsko niemieckie nie wiadomo nawet gdzie teraz jest, a aeroplany przecież żadnych białych płacht nawet nie zobaczą. Tak tedy rozrywka ogranicza się do tego, że tych kilkunastu czy kilkudziesięciu w pogodny dzień ginie, a parę wybitych szyb się wprawi.
Warszawa, 25 października
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
Niemcy zostali odparci od Warszawy. Mnóstwo ludzi jeździ teraz w stronę Pruszkowa, Grodziska i Piaseczna, aby oglądać pola bitew. Mały Beylin przywiózł sobie na pamiątkę niemiecką pikelhaubę [skórzany hełm]. Niezależnie od tego co parę dni lecą tutaj z nieba bomby, jak tylko dopisze pogoda, po błękitach ważą się śliczne niemieckie aeroplany, podobne do malutkich ptaków. Jest to okoliczność, która mi zamąca mój dotychczas zupełnie przedmiotowy stosunek do Prusaków. Na przekór bowiem panującemu tu ogólnie powietrzu niesłychanej dla nich nienawiści i pogardy, nie umiałam się w dostatecznej mierze przejąć tym entuzjazmem. Barbarzyńskie okrucieństwa, łupienie i pustoszenie — wszystko to chyba zupełnie jest w porządku podczas wojny, byle tylko się udawało.
Warszawa, 25 października
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
Nie mogę tego inaczej nazwać, jak zabawą. Jak w najpiękniejsze dni maja, warszawiacy rzucili się w bliższe i dalsze okolice miasta oglądać pobojowiska. [...]
Młodzież z plecakami, starsi z koszykami prowiantu, cywilni maruderzy z pięćdziesięciotysięcznego korpusu warszawiaków bez określonego zajęcia, szli najczęściej od samego miasta pieszo. Oglądali każdą norę transzei, każdą dziurę w drzewie, każdą świeżą mogiłkę, szukali nabojów, ładowali do koszy łuski szrapneli, wchodzili do blindaży.
Szli tysiącem dróg, jakby na wielki odpust i przynosili z sobą pamiątki. Ten czapkę landszturmisty, tamten bagnet, ów tornister. Pod wieczór niejeden miał i pikielhaubę pod pachą, a nawet karabin niemiecki, który mu rychło odbierał nielitościwy żandarm niemiecki.
Od razu, jak gdyby się cały świat z sobą porozumiał, zrodziła się moda pamiątek. Zazdroszczono tym, którzy [...] przynosili piękne szrapnele pruskie, całe cylindry, podobne do majolikowych, dźwięczne jak kryształ czeski, niezmiernie ciężkie. Mniej popytu miały rosyjskie, ile że z mniej pięknego metalu; z tych i tamtych będą wazony do kwiatów. [...]
I ja wziąłem sobie pamiątkę, ale o wiele cichszą i skromniejszą.
Kiedym wracał pieszo z Brwinowa do Pruszkowa i z trudnością omijał dzikie sploty drutów telegraficznych [...] — podszedłem ku dwóm ciałom poległych Niemców. Gromadka ludzi była niby zajęta ich grzebaniem, ale właściwie więcej niż pochówek interesowały ją mocne i zdrowe buty na nogach nieboszczyków. Oczywiście kieszenie już były wywrócone na wierzch. [...]
Jednego [z Niemców] mi było szczególnie żal, może dlatego, że wyglądał na męża i ojca rodziny. Gdzie otrzymał śmiertelny postrzał, nie mogłem zmiarkować; widziałem tylko na piersi obnażonej czerwień jakichś krwawych podskórnych linii i zygzaków, i sine kwiaty mrozu śmierci.
Obok leżały papiery jakieś, a wśród nich maleńka książeczka, zmięta, oprawna w liche czarne płócienko; wyglądało to jak notes ubogiego bardzo człowieka. Podniosłem, z krwi otarłem; był to śpiewnik polowy, [...] zbiór pieśni pobożnych różnych poetów niemieckich. [...]
Niewiele ci, nieboraku, pomogły królewskie modlitwy i oto leżysz jak ostatni nędzarz, na obcej ziemi, a ludzie, więcej głupi, niż źli, więcej ubodzy niż złośliwi, ogałacają cię z ubrania, abyś stanął przed obliczem Pana tak właśnie, jak cię stworzył.
Warszawa, 26 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch. Pamiętnik, Warszawa 1985.
Żołnierze!
Dziękuję I i III batalionowi w imieniu sprawy, której wszyscy służymy, za ten dzień chwały. Z dumą patrzyłem na spokój i pewność siebie, z którymi oba bataliony wytrzymały dnie próby boju pod Laskami. Ostatni zeszliście z pozycji, gdy nadeszła ciężka godzina opuszczenia jej nie z waszej winy. Honor naszego żołnierza został uszanowany nawet przez tych, którzy dotąd z głębokim niedowierzaniem i nieufnością patrzyli na nasze usiłowania. Ponieśliśmy duże ofiary, lecz te sowicie sprawie się opłacą.
Teraz, Żołnierze, przychodzą inne terminy i nowe boje. Musimy dla samych siebie zdobyć dowód, że stać nas nie na jeden tylko wysiłek woli i serca. Musimy dowieść, że w stałej pracy żołnierskiej możemy być starymi wiarusami, choć nie szkolił nas kułak kaprala i połajanka feldfebla. Chcę wierzyć, żeście się nie spalili duchowo w jednej chwili i że wytrzymacie z podniesionym czołem długą próbę wojny. Przeciwko Wam idzie teraz gwardia moskiewska, czyż gwardia polska okaże się niższą i gorszą od niej?
Do boju więc! I niech bój pod Górnem, który teraz stoczycie, będzie nowym listkiem wawrzynu na czołach Polaków, w imię Polski walczących.
Brzechów, 1 listopada
Rok 1914 w dokumentach i relacjach, oprac. Janusz Cisek, Kraków 2005.
Wybraliśmy się na pobojowisko za Rudą Pabianicką w pobliżu Rzgowa. Po raz pierwszy w życiu oglądałem pobojowisko. Wrażenie okropne. Masy trupów żołnierzy i oficerów niemieckich. Zwiedziliśmy dwie pozycje: niemiecką, atakującą, i rosyjską – od strony Rudy Pabianickiej – broniącą. Trupy żołnierzy, zastygłe w najrozmaitszych pozach przedśmiertnych – tak, jak szli i padali, idąc do ataku, widocznie na bagnety. Prócz tego okopy niemieckie, a w nich masy trupów. Żołnierze niemieccy jeszcze nie pogrzebani – grzebać ich będzie gmina, gdy tymczasem rosyjskie trupy już uprzątnięte i pogrzebane. […] Charakterystyczne jest, że wszystkie trupy Niemców z rozpiętymi na piersiach mundurami i koszulami, z powyrywanymi kieszeniami: ślady rabunku. Prócz tego prawie ze wszystkich pościągano buty. […] Żołnierze rosyjscy z oficerem na czele zbierali rozmaite przedmioty żołnierskie i karabiny.
Łódź, 21–30 listopada
Wacław Pawlak, Na łódzkim bruku 1901–1918, Łódź 1986.
Żyjemy w trwodze, w oczekiwaniu nowych wydarzeń. Postanowiliśmy nie ruszać się z Poronina, bez względu na to, co nas tutaj czeka. Bo i gdzież jechać? Z Zakopanego wyjechało znowu bardzo dużo ludzi w ostatnich dniach. Dolatuje nas daleki huk armat, słychać go doskonale z Galicowej Grapy nad Poroninem. Gdzieś tam, coraz bliżej od nas, toczy się bitwa (Pod Limanową)...
Janek chodzi nadal na swoje samotne spacery. [...]
Od dawna nie pisze już nic.
— Chodzę i wciąż myślę o jednym: o Polsce. Potrafiłbym wyrzec się wszystkiego... ciebie... dzieci... niech tylko będzie Polska...
Rozumiem go tak dobrze, rozumiem wszystkich Polaków, którzy patrzą w przyszłość z trwogą i lękiem — i muszą czekać, czekać końca wojny...
Poronin, 27 listopada
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Czarniawa jakaś sunie od Nowego Światu; naprzeciw niej biegną kwiki zawsze zmobilizowanych andrusów. Domyślam się, że znowu procesja jeńców. Zajmuję punkt obserwacyjny na chodniku — na ulicy bowiem starszyzna policji zbierać się nie pozwala. Konni policjanci pilnują porządku. Ucichły świsty i dzikie okrzyki. Idą — widać błyszczące pikielhauby. O la Boga!
Jakież to uroczyste i smutne! Przodem kroczą oficerowie, jest ich wielu — kilkunastu. Posępni i wyprostowani przyglądają się domom, tym domom, w których spodziewali się, że zamieszkają jako dumni zwycięzcy. Ubrani elegancko, ale nie jak na zimę. Niektórzy z pledami złożonymi jak do podróży. Za nimi szeregowcy niemieccy. Za ciemno, ażeby rozpoznać pułk. Sto kilkadziesiąt szeregów po czterech, pięciu, sześciu. Tu i owdzie czapa futrzana, czasem sanitariusz. Nie brak i Austriaków.
Pochód nie wygląda już tak żałośnie, jak te, które widziałem poprzednio. Może obecność oficerów dodaje otuchy, może to, że są w tak znacznej liczbie. Dlatego też pewnie i ulica zachowuje się przyzwoiciej i godniej. Któż by nie czuł, że to wielki rozdział historii przechodzi przez Warszawę, nie byle jaki okruch potężnej armii, przed którą jeszcze dwa lata temu dygotał świat, pewny, że jest niezwyciężona?
Warszawa, 28 listopada
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
[Warszawa] miała atak — szpetności. Cztery bomby rzucone z aeroplanów, na szczęście nie zabiły i nie zraniły nikogo. Było to jakby zwyczajne powitanie niedzieli. To ośmieliło ludność do szczególniej tłumnego wysypania się na ulicę. Nigdy jeszcze tak nie popychano, nigdy nie było takiej masy czarnych, wielkich jak straszydła, papach, zakrywających runem swym całą twarz; nigdy nie pluto tak przebrzydle na chodnik i nigdy lud warszawski nie był tak świąteczny, tak biedny i tak zadowolony: nigdy tak nie wierzył we wszystkie brednie telegramów. Uczułem dziwną, potworną tęsknotę za czystymi chodnikami, za swobodnym przejściem, za ludźmi, co nie potrącają ordynarnymi łokciami. Całe zapuszczenie i bezbronność nędzy wystąpiły teraz tłumnie, jakby na koronację swojej straszliwej sromoty. Zrozumiałem całą okropną, trawestującą słowa Heraklita, prawdę Arne Garborga: „Wszystko śmierdzi”. [...]
Wieczorem zaś, o godzinie jedenastej, padła bomba i uderzyła w zad lwa przed obeliskiem na Zielonym placu. Sensacja pierwszorzędna. Przestrach nie byle jaki. Ulice od razu, na długo przed północą, opustoszały. Obcięto niedzieli cały ogon. Również ogon przycięto lwu przed obeliskiem. Większej szkody wybuch nie wyrządził. Ale co on oznaczał? Z europlanu? Byłby to nazbyt dziwny i cudowny zbieg okoliczności: dzień, miejsce, godzina, 29 listopada! A może to po prostu przypomnienie rocznicy listopadowej?
Warszawa, 30 listopada
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Nic godnego uwagi, ani wczoraj, ani dziś. Nie zasługuje chyba na wyróżnienie pociąg, który dziś rano przywiózł kilkuset rannych, w tej liczbie ciężko rannych i takich, co w drodze wyzionęli ducha. Wiem od prowadzącego ten żałosny transport z Sochaczewa i Łowicza, że żołnierze sześć dni byli bez pomocy i opatrunku. Gangrena zmiata ich nie gorzej od granatów i szrapneli. Pewien oficer, któremu kula karabinowa przebiła szyję, umarł nie z powodu ciężkości rany, która mogła być wyleczoną, lecz — z głodu. Opowiadano mi rzeczy straszne o nieludzkich cierpieniach, o jękach i przekleństwach, o krzykach groźby i buntu, zapełniających wagony sanitarne. Najhartowniejsi sanitariusze wytrzymać nie mogli moralnego wstrząśnienia na widok straszliwych ofiar, a więcej jeszcze, lichoty organizacji i ohydy politykowania i kastowości, która plugawy pysk swój nawet i w tak strasznych godzinach stutysięcznej śmierci — rozdziawia. [...]
Na placu Teatralnym, tuż obok skweru, zwróconego ku ulicy Nowosenatorskiej, zaimprowizowano żałosny punkt przeładunkowy. Sznurem ciągną się tramwaje konne z ciężko rannymi i tam się zatrzymują. Z daleko większą ostrożnością niż umiejętnością, młodzi i starzy sanitariusze wynoszą rannych żołnierzy na noszach i podążają z nimi ku szkole junkrów. Niektórzy chorzy — całkiem zakryci płaszczami — może już wyzdrowieli z tego świata. Inni z kamiennym spokojem patrzą na czynione dokoła nich zabiegi, na tłum obok zebrany, na blade twarze i łzy w oczach kobiet.
Warszawa, 4 grudnia
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Ostatecznie nie należy przeceniać ważności reformy, a raczej istnego zamachu stanu, jakim było usunięcie alkoholu z zaopatrzenia bojowego, no, i z obiegu publicznego. Więcej w tym było śmiałości niż głębszej racji stanu i pożytku. Korzyść niewątpliwa płynęła dla robotników i biednego ludu, który przestał mieszkać w monopolach i szynkach. Ale i z tej korzyści niewiele przypadło dla robotnika polskiego, albowiem w ogóle roboty nie ma i fabryki przeważnie stanęły. [...]
Co do publiczności, to ta mniej cierpi. Zauważyłem, że nigdy jeszcze nie było takiego łaknienia spirytualiów, jak właśnie teraz, gdy się stały owocem zakazanym. Toteż szczęśliwym sposobem, w każdym porządnym domu znajdzie się butelka niezłego koniaku i często nawet węgrzyna. Ja sam, choć dzieł tych nigdy w swojej bibliotece nie posiadałem, dzisiaj stale, od złego przypadku... To trudno — à la guerre comme à la guerre.
Warszawa, 11/12 grudnia
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Szanowni Panowie! [...]
Być może, jestem romantykiem, być może, że dlatego, że nigdy nie byłem zwolennikiem pracy organicznej, wszedłem w tę wojnę. Ale porwało mnie w niej coś wielkiego i to, że otworzyła się możność czynu polskiego. Byłem w tym tylko wyrazicielem tego w Polsce, co się dusiło w atmosferze niewoli. Dzięki tej części, która postawiła pierwsze wojenne kroki, mogliśmy pociągnąć za sobą choć część narodu. Trzeba było bowiem, aby to, co było szaleństwem, stało się także i rozumem polskim. Ten głos, ta odpowiedź na nasze zbrojne wezwanie odezwała się z kraju, który z dawna wolności zakosztował, nie z kraju niewoli, nie z zaboru rosyjskiego. W Galicji znaleźliśmy poparcie i zrozumienie. Szaleństwem wiele zrobić można, ale uratować nim nic nie można. Mówiono, że Legiony walczą w obronie honoru Polski. Ale sama walka i poświęcenie w obronie honoru nam nie wystarcza. Jako rycerze walczący musimy mieć nie tylko siłę ramienia, ale moc głowy i serca. Tym uzupełnieniem jest zjednoczenie narodu w NKN. Rozum stanu musi uzupełnić naszą pracę i krwawe nasze ofiary. Wznoszę więc zdrowie na cześć Naczelnego Komitetu Narodowego w ręce prezesa NKN. Niech żyje prezes Jaworski!
Wiedeń, 21 grudnia
Józef Piłsudski, O państwie i armii, t. 1, Wybór pism, wybrał i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1985.
Kończą się święta Bożego Narodzenia. Kto by pomyślał, że spędzimy je w górach. Pozostaną mi w pamięci: zaśnieżone pola, wioska i smukła, srebrzysta choinka śród złocistych, drewnianych ścian naszego domu. Ruch świąteczny był u nas, jak zwykle, wielki. [...]
Na kilka dni przed świętami przyszła „młodym ludziom” (tak nazywamy Janka i jego przyjaciół) do głowy dowcipna myśl urządzenia w Poroninie jakiegoś przyjemnego lokalu dla koleżeńskich zebrań. W nowej restauracji u Kupca znalazła się na dole odpowiednia izba: podłużny, dosyć obszerny pokój o bielonych ścianach. Jarocki zabrał się energicznie do roboty i zmienił pokój w ciągu trzech dni nie do poznania. Na głównej ścianie namalował barczystą, mocną postać mężczyzny. Nietrudno było rozpoznać w niej Janka, siedzącego na tronie. U stóp jego leży korona, prawa ręka ledwie trzyma wypadające z niej berło. U stóp tronu stoi flaszka zamrożonego szampana.
Janek ułożył odpowiednie do tego wiersze i nakreślił je tuż na ścianie z uroczystym podpisem: „Marchołt — Rex”.
Reszta ścian, framugi okien i drzwi oraz sufit zostały także pięknie i wzorzyście pomalowane. Całość robi wrażenie barwne i wesołe. Janek i brat Jarockiego pilnie i z zapałem pomagali mu w robocie, wykonując drugorzędne czynności malarskie. Gospoda otrzymała miano gospody „Pod Marchołtem”...
Poronin, przed 24 grudnia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Warszawa zaczyna bawić się w „niepodległość”. Niektóre pisma o „orientacji” przeciwrosyjskiej, wesoło paradują białymi okienkami, które potworzyła cenzura wojenna w artykułach, wyrzucając co drażliwsze miejsca. Nawet i tutaj manifestacja jest pełna humoru, boć przecie dziennikarz wytrawny, gdyby chciał, mógłby w sposób najbardziej cenzuralny wypowiedzieć wszystko, co ma na myśli, jeśli tylko chodzi mu naprawdę o rzecz, a nie zabawienie się z Moskalikami. Inne znowu, dzieląc się w wigilijnym numerze z czytelnikami opłatkiem, częstują go mnóstwem pikantnych domyślników politycznych. Szkoda tylko, że na drugiej zaraz stronicy — normalne upusty szlachetnych sentymentów rasowych, ażebyś przypadkiem nie zapomniał, że gdy mówi niewolnik, to choćby tańczył jak sclavus saltans, zawsze będzie to tylko rab, zatruty do szpiku kości rdzą kajdan.
Warszawa, 26 grudnia
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Dwa dni i dwie noce upajałem się winem, koniakiem, miłym towarzystwem, dokuczaniem kobietom. Robaka tęsknoty zalać można daleko skuteczniej dobrymi gatunkami trunków, dzięki zaś absolutnemu zakazowi sprzedaży spirytualiów, złych prawie nie ma.
I oto ostatecznie Warszawa jest płochym i miłym salonem, w którym ludzie bawią się świątecznie, pysznie jedzą, flirtują, są weseli i jak zwykle nadziemsko szczęśliwi, że mogą nie myśleć. Warszawa jest kompletną lecznicą dla ludzi przeciążonych myślami lub posuwających troskę intelektualną do nałogu. Podobnie jak sonda wypłukuje żołądek, tak Warszawa wypłukuje mózgi. Robi się w nich miła, serdeczna pustka, prawie że taka sama jak w kieszeni.
Wszystko się na to złożyło, żeby rok nowy, 1915, zaczął się pogodnie i radośnie. Pamiętał o tym i wódz naczelny, który na dzień ten świąteczny postarał się o same zwycięstwa: nad Bzurą, Pilicą, Nidą i Dunajcem. Trudził się jednak właściwie niepotrzebnie, gdyż nawet tak pięknie brzmiących komunikatów nie czytano. Wojna przestała być aktualna, toczy się kędyś tam za górami za lasami, ale już przycichła i bezgromowa, jak ostatnie płachty chmur po burzy. Wiedzą wszyscy, że żołnierze siedzą sobie wygodnie w okopach, że Warszawa jest obstawiona milionami bagnetów, czegóż się więc kłopotać?
Warszawa, 2 stycznia
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Nowy rok. Jeden z tych, które będą ogniem i krwią zapisane w dziejach ludzkości. Nikt nie myśli o pojedynczych życiach, kiedy ważą się losy narodów. Czy można zastanawiać się nad własnym losem, gdy giną tysiące, setki tysięcy, bez słowa, bez pytania...
Zmęczenie i przygnębienie są coraz bardziej widoczne. Kiedy się to skończy nareszcie? Nikt na to nie odpowiada. Wojna trwa już sześć miesięcy, obie strony walczą z jednakim uporem i zaciętością.
Poronin, 5 stycznia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Pierwsze słowa, z którymi Janek zwrócił się do mnie wczoraj [17 lutego] po powrocie do domu, były:
— Jestem znowu pełen nowych motywów, które wejdą do „Księgi ubogich”.
— Czy potrafisz napisać i wyzyskać wszystkie? Czy nie wymknie ci się połowa? — zapytałam.
— Zostanie to, co powinno zostać, co jest żywotne — reszty mi nie żal... Ach, nie znacie mnie, nie znacie psychologii prawdziwej twórczości... Nawet ty mnie nie znasz... Człowiek chodzi i chodzi, trwoni czas u Karpowicza, gra w karty, a jednak wszystko w nim żyje i przetwarza się. Twórczość to jest nieustanne spalanie się... Nie może jednocześnie nie niszczyć tworzącego...
Twórczość... oto piszę, a tymczasem może nie będzie Polski! Cały sens życia kryje się teraz dla mnie w jednym słowie: Polska! Nikt nie może wyobrazić sobie, jak całkowicie, jak głęboko tym żyję... Nie lubię o tym mówić... Tłumaczę Eurypidesa, właściwie piszę nawet, głównie dlatego, by pokazać, że Polska jeszcze żyje. Zbieram w całość pracę swego życia, aby żyła w niej dusza Polski. I nieraz wierzę, że to przyczyni się do jej przyszłego odrodzenia... P o l s k a... słowo to brzmi dla mnie jak tajemnica, jak wielki symbol...
Poronin, 18 lutego
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Wojna mocarstw centralnych z Rosją, odwiecznym wrogiem kultury i wolności, była dla narodu polskiego wojną świętą. Naród polski stał przez całe wieki jak mur żelazny, broniący Europy przed nawałą barbarzyństwa, aż wreszcie sam padł ofiarą przemocy i zdrady. Sto kilkanaście lat znosił on największe cierpienie i prześladowania za to, że mimo utraty niepodległości nie przestał nadal bronić swej narodowości, religii i języka, a bronił również i kultury zachodu.
Wojna obronna podjęta o ocalenie tej kultury, zastała nasz naród w jednomyślności i w jednolitym dążeniu uczynienia wszystkiego, aby się przyczynić do zwycięstwa monarchii. Jakkolwiek w wojnie tej Polak musi walczyć przeciw bratu, aczkolwiek dla narodu naszego wojna ta była i jest niezwykłą tragedią, naród nasz nie zawahał się ani na chwilę. [...] Gdy na wschodzie kraju pewne żywioły zdradą ułatwiały wrogowi zalanie kraju, nasi żołnierze wywalczyli świetne zwycięstwa. Ludność, pozostała po wsiach i miastach, złożyła na ołtarzu wojny wszystko, czego od niej żądano i co posiadała. Znosiła bez szemrania najrozleglejsze rekwizycje, skutki przemarszów kilkakrotnych wojsk, bitew, staczanych niemal na całej przestrzeni kraju, zalew wielkiej części kraju przez wroga, co wszystko zamieniło kraj prawie w pustynię, a ludność w nędzarzy.
Ta ludność, dzisiaj bez dachu nad głową, bo armaty zmiotły całe domy z powierzchni, kryje się po norach, ginie z zimna i głodu lub też cierpi katusze wygnania. Wszystko to znosi jednak bez szemrania, znosi w tym przekonaniu, że ofiary te dadzą zwycięstwo państwu, a upragnioną wolność narodowi polskiemu.
Na ten naród, który w tej wojnie nie tylko złożył chętnie ofiary, do jakich był obowiązany, ale dał wszystko na co go stać było, na ten naród, który dziś stoi na pogorzeli swojego dorobku i dobrobytu, zniszczonego wojną, który wysłał na pole walki wielotysięczny zastęp ochotników, na ten naród rzucono haniebne miano zdrajców. Niektóre koła władzy, a następnie ci w krajach zachodnich, którzy wojny nie zaznali, zarzucili narodowi polskiemu najhaniebniejszy czyn, zarzuciły zdradę.
[...]
Toteż Koło Polskie, jako reprezentacja narodu polskiego w tym państwie, protestuje uroczyście przeciw haniebnemu i nieuzasadnionemu zarzutowi zdrady, podnoszonemu przez niektóre koła władzy i czynniki niepowołane lub warcholskie i wzywa c.k. Rząd, aby w imię zasady sprawiedliwości, będącej fundamentem państw i obowiązkiem narodów, jak najśpieszniej i w sposób najbardziej stanowczy odparł ten zarzut, którym tak ciężko skrzywdzono naród polski, i polecił swoim organom władzy postępowanie, godności naszego narodu odpowiadające.
Wiedeń, 28 lutego
Wincenty Witos, Przemówienia, oprac. Józef Ryszard Szaflik, Warszawa 2007.
Przemyśl wzięty [22 marca]! Co dalej?... Boże, Boże!... Zdawało się to niepodobieństwem, a stało się. kosztowało tysiące istnień ludzkich, strumienie krwi… A owoce? Jakie będą i dla kogo?... Podobno już w niedzielę wiele osób wiedziało – ja nie – jeszcze wczoraj w południe ktoś mi mówił najlepsze wieści, a w godzinę później ta wiadomość. Nie chciałam wierzyć, dziś stwierdzają to dzienniki i manifestacje: chorągwie, śpiewy, pochody. Oni się cieszą, a nam serca ściskają się nieznośnym bolem. Co dalej?!...
Lwów, Galicja Wschodnia, 22–23 marca
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Radość! radość nareszcie! Przed godziną weszły do miasta wojska austriackie – na Grodeckie wyszła witać ich delegacja – na ratuszu powiewa chorągiew… czarno-żółta… o! czemuż nie biało-amarantowa, prawdziwie „nasza”, bo polska?! Ale tymczasem i tym się tak cieszę, tak cieszę, że nie posiadam się z radości!
Lwów, Galicja Wschodnia, 22 czerwca
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Lwów jest znów w rękach niemieckich, wbrew naszym przypuszczeniom. Jestem przekonana, że w tej niezwykłej wojnie, która będzie żyła w pamięci wielu pokoleń, nie będzie zwycięzców ani zwyciężonych. Na gruzach i na morzu krwi wyrośnie nowa cywilizacja, dla której słowa: „zwycięzca” i „zwyciężony” zatracą swoje dawne znaczenie, która zrozumie, że najwyższym prawem rządzącym jest prawo życia. Ta nowa cywilizacja stworzy przyszłą samodzielną Polskę. Wierzę w to głęboko.
Poronin, 24 czerwca
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Dziewiąty dzień dzisiaj od tej chwili, od naszej względnej wolności, ja nieraz wierzyć nie mogę, że to nie sen, że „tamtych” istotnie już nie ma i mocno jestem przekonana, że nie wrócą, choć kiedyś chwilowo dałam się wystraszyć. […] Tak mi teraz świat i życie inaczej wygląda, mój Lwów kochany jest znowu polski, zniknęły nazwy ulic moskiewskie i mnóstwo szyldów itd., zniknęły szare, nieznośne mi postacie, przeważnie gburowate i brzydkie twarze (czasem tylko bardzo piękne, ale i te nieznośne) i to wszystko takie grube, ciężkie, hałaśliwe, a szczególnie krzykliwe, wyjące, szczekające, pędzące bez pamięci automobile, które co dzień po kilka osób rozjeżdżały, bez żadnej za to odpowiedzialności. Och! jaka to była despotyczna i szorstka, tatarska ręka! […] Ja przez tych 10 miesięcy nie żyłam, tylko męczyłam się we wszystkich rzeczach i wielkich, i małych, i własnych, i drugich – każde wyjście na ulicę było męką – teraz chodzę swobodna, lekka, odmłodzona.
Lwów, Galicja Wschodnia, 1 lipca
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Dnia 4 sierpnia wczesnym popołudniem stałem na balkonie domu przy zbiegu Szpitalnej i Zgoda (w którym mieściła się redakcja „Gońca”), patrząc na stojącego przed domem policjanta, kręcącego się na swoim posterunku. Po chwili nadszedł drugi policjant, poszeptali coś ze sobą, popatrzyli na zegarki i odeszli, żeby już więcej nie wrócić.
A na drugi dzień około 6 rano szarpnął moim łóżkiem jakiś gwałtowny wstrząs, potem drugi, rozległy się dwa potężne wybuchy: to wysadzano mosty warszawskie; mieszkałem wówczas na ul. Śniadeckich, stąd widać, jak potężne były detonacje. Kiedy po 9 wyszedłem na ulicę, kręciło się po niej już mnóstwo żołnierzy niemieckich, gapiących się ze szczególną lubością na wystawy z pieczywem.
Niemcy w Warszawie. Nie wiem, co by nastąpiło, gdyby weszli do Warszawy z proklamacją przywrócenia niepodległości Polsce, ale weszli oni tylko z listą długiego szeregu przestępstw, za które grozi kara śmierci, i z rekwizycjami artykułów żywności. Ludność, której wiara w niezwyciężoną moc Rosji została silnie zachwiana i która z pewnym zaciekawieniem przyglądała się dalszemu rozwojowi wypadków, poczuła się zawiedziona i wróciła z czystym sumieniem do moskalofilstwa.
Warszawa, 4/5 sierpnia
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Przez całą noc dzisiejszą Warszawa nie spała. Kanonada tuż pod miastem trwała do ósmej. Od południa siedzimy przy otwartych oknach i, zdjąwszy ze ścian przedmioty, stłuc się mogące, słuchamy łomotu wysadzanych w powietrze budowli. Pożary ukazują się to tu, to tam, łoskot wybuchów powtarza się nieustannie. Konieczność opuszczenia tego znowu mieszkania, jako że wyniesione jest pod niebo i ma dach bezpośrednio na suficie, jest dla mnie gorsze niż poczucie niebezpieczeństwa. Boję się zwłaszcza zejścia do wspólnej jakiejś piwnicy, przebywania poufałego z okropnymi, natrętnymi tutejszymi sąsiadami — przy znacznych brakach w mej bieliźnie, negliżu i osobliwie pościeli. Teraz zaczynam nieco przenikać fizjologię odwagi, technikę pewnej obojętności na jakąś sferę grozy. [...] Wbrew wszelkim dotąd oznakom i prognozom Warszawa będzie chyba poniekąd broniona, przez dzień dzisiejszy w rożnych punktach ustawiają armaty.
Warszawa, 4 sierpnia
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
W ciągu nocy wysadzono pospiesznie gmachy i wreszcie, nad ranem, mosty. Wkrótce telefonami rozbiegła się wieść, że w mieście są Niemcy. Strzelanina nie ustaje aż dotąd od strony Wisły. Oglądaliśmy ich wjazd, gromadki ludzi zmęczonych, wynędzniałych. W samochodach przemykają oficerowie, są już w kawiarniach, instalują się w sąsiedniej Polonii. Nie zmieniło się nic, tylko barwy i mundury. Ludność zachowuje się poprawnie. Skupienia ciekawych przy zbiegach ulic polskimi słowami rozprasza milicja obywatelska. Odezwy nawołują do lojalności. Nie zmieniło się nic — tylko mundury i flagi. A potrzeba było na to roku ofiar bez miary, tyle ciężkiego trudu i cierpienia. Mogliby być upojeni tak ciężko kupionym zwycięstwem, a mają na twarzach znużenie. O tej chwili doniosłej, chwili dziejowej — widzieć oblicze Warszawy, serca kraju — jaki dziw. Jedno twierdzić można z niejaką pewnością: że teraz przestaną zlatywać z nieba bomby.
Warszawa, 5 sierpnia
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
Przedwczoraj [6 sierpnia] znowu piękny był dzień: rocznica wkroczenia pierwszych polskich oddziałów do królestwa, uczczona uroczystymi obchodami. Rano nabożeństwo u Bernardynów – po nim odśpiewanie po jednej zwrotce Boże Ojcze i Chorału – wieczór przedstawienie teatralne na dochód fundacji im. Piłsudskiego dla wdów i sierót po Legionistach. Prześliczny był wieczór: polskie pieśni odegrane przez orkiestrę, przemówienie posła Lisiewicza o Legionach, fragmenty z Dziadów, Nocy Listopadowej i Wesela – odśpiewanie Pieśni Legionów, starych i dzisiejszych, przez Okońskiego w mundurze polskiego ułana z 31-go [sic!] roku – to mię tak wzruszyło, że szlochałam – na koniec wzruszająca mię także zawsze do głębi duszy scena przysięgi z Kościuszki pod Racławicami.
Lwów, Galicja Wschodnia, 6–8 sierpnia
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Walka przez Wisłę trwała dwa dni. Wczoraj dopiero Rosjanie opuścili Pragę. Jest podobno zniszczona i zrabowana w sposób okropny. Mieszkańcy siedzieli po piwnicach. Z Powiśla większość uciekła do Śródmieścia, wczoraj dopiero pozwolono powracać do domów. [...] Byli zresztą ranni na różnych ulicach, kule przelatywały w czasie spacerów ciekawego tłumu w słońcu. Nad placem Saskim fruwał w piątek aeroplan na ten raz rosyjski, ostrzeliwany z niemieckich mitraliez, i rzucił gdzieś dalej bombę (tak że nawet to nie było pewne).
Zupełnie jedyna i szczególna jest psychologia miasta, dla którego tak wielkie zdarzenie historyczne jest czymś właściwie obojętnym. Warszawa nie ma żadnej postawy, żadnego stosunku do tego, co się stało. Tłum jest albo bardziej przerażony, albo bardziej ciekawy — nic więcej.
Warszawa, 9 sierpnia
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
Miasto było jak wymarłe, bo okupanci wprowadzili natychmiast godzinę policyjną, zabraniającą wychodzenia wieczorem na ulice, które były słabo oświetlone i prawie ciemne. Na ulicach spotykałem tylko posterunki Straży Obywatelskiej, wtulone we wnęki domów, bo po ulicach hulały kulki karabinowe rosyjskie, mające niepokoić wojsko niemieckie, a w rezultacie powodujące dosyć liczne ofiary spośród spokojnych mieszkańców miasta. [...] Na odkrytych placach kulki padały tak gęsto, że trzeba było przebiegać, by uniknąć niebezpieczeństwa. Spotykałem też nieliczne patrole niemieckie, które nas jednak nie zaczepiały, ponieważ chroniły nas nasze oznaki Straży Obywatelskiej. [...] Wkrótce otrzymałem przepustkę nocną od tworzących się dopiero władz policyjnych niemieckich, ciekawą z tego względu, że jakkolwiek miała własnoręczny podpis osławionego Glasenappa, prezydenta policji, nie ma na niej daty [...], tylko miesiąc sierpień, i nie ma żadnego stempla, tylko napis zrobiony ołówkiem: Noch kein stempel vorhanden [Jeszcze nie ma pięczątki]. [...]
Gdy strzały rosyjskie już ustały i posterunkowi bardziej czuwali nad ruchem ulicznym, jakiś gorliwy posterunkowy [...] zatrzymał na ulicy w nocy idącego samotnie piechotą [prezydenta Warszawy] ks. Lubomirskiego, który nie miał przy sobie żadnych dokumentów. Gdy powiedział, kim jest, „rozgarnięty” posterunkowy roześmiał mu się w nos i powiedział: „Znamy takich cwaniaków, każdy to może powiedzieć” — i zaciągnął go do komisariatu jako włóczęgę bez dowodów, gdzie go dopiero zwolniono.
Warszawa, 20 sierpnia
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Na ulicach Warszawy co krok widzimy dzisiaj ludzi, którzy stojąc na wysokich drabinach, przemalowują lub zdejmują szyldy znad sklepów. W ten sposób, zgodnie z rozporządzeniem władz niemieckich, zniknąć mają w mieście wszystkie napisy w języku rosyjskim, wszystkie państwowe herby rosyjskie i w ogóle jakiekolwiek widome oznaki niedawnej przeszłości.
Ludzie oszczędni, na ulicach bocznych nie zadają sobie wiele trudu z wykonaniem rozporządzenia. Kubeł zielonej farby, szeroki pędzel, kilka śmiałych pociągnięć i oto rosyjska część szyldu przestaje istnieć dla oczu.
Przepisowi, oczywiście, staje się zadość, ale do estetyki miasta nie przyczynia się to bynajmniej. Przeciwnie, nadaje znakom sklepowym jeszcze dziwaczniejszy charakter. [...]
Wielkie, szpetne szyldy, niepozostające w żadnym związku z architekturą domu, często nadające temu domowi piętno jakiejś jarmarczno-reklamowej pstrokacizny, powinny zniknąć raz na zawsze znad sklepów warszawskich. Odpowiednio urządzona wystawa w oknie informuje bowiem przechodnia aż nadto dobrze o tym, co stanowi przedmiot handlu danego kupca [...].
To zaś, co w handlu jest najcenniejsze — firma, może być umieszczone na zewnątrz, czy to na szybach, za pomocą wypukłych liter, czy na artystycznie wykonanej tablicy z kamienia lub metalu. Nie ulega wątpliwości, że po takiej reformie domy warszawskie ogromnie zyskają na swoim wyglądzie, a całe miasto przybierze charakter milszy dla oka.
Warszawa, 11 września
Zdzisław Dębicki, „Tygodnik Ilustrowany” nr 37/1915.
„Warszawa dziwnie spoważniała. Powaga stanowi jej cechę zewnętrzną i jej nastrój wewnętrzny” .[…]
Czujemy to wszyscy — czujemy na ulicy i w domu, w samotnych rozmyślaniach i przy spotkaniu z przyjacielem, któremu milcząc, ściskamy rękę. Powaga niezaprzeczona odbija się na obliczu całego miasta. Spoważnieli ludzie i spoważniały ulice. Powagę ma dzisiaj wypisaną na twarzy dorożkarz i konduktor tramwajowy, właściciel sklepu z wędlinami i przekupka sprzedająca owoce na trotuarze. Powaga staje się także łącznikiem tajemniczym pomiędzy ludźmi. Zaczynamy się rozumieć i odczuwać wzajemnie z jednego spojrzenia, zaczynamy pojmować troskę każdego współobywatela, nie pytając go o szczegóły jego kłopotów osobistych. Przez skórę wiemy, co boli każdego z nas i dlaczego o uśmiech tak trudno nawet tym, co zawsze śmiać się umieli. […]
Szary zmrok ogarnia szarą ulicę. Lampy płoną rzadko i jakimś niepewnym, drgającym światłem. Po zaułkach czai się niepokój ludzki. Ruch uliczny ucicha wcześnie, życie zamiera i kończy się w tej właśnie chwili, kiedy dawniej rozpoczynało się zaledwie.
Doprawdy więc, mamy prawo powiedzieć tym, którzy są dzisiaj z dala od nas i widzą Warszawę tylko oczami wyobraźni: „Nie poznalibyście jej”, a może i coś więcej, może twarde, ale prawdziwe: „Nie znaliście jej!”
Warszawa, 18 września
Zdzisław Dębicki, Kartki z raptularza. Warszawa, „Tygodnik Ilustrowany” nr 38/1915.
W dniu 21 września 1915 Zarząd Miasta powziął następującą, bez wątpienia historyczną dla dziejów Warszawy, uchwałę.
Wychodząc z założenia, 1) że zasadnicze prawa organizacji Zarządu Miasta Warszawy z r. 1815 i 1861, dotychczas obowiązujące, mianują Warszawę nie inaczej jak miastem stołecznym, 2) ponieważ stołeczność miasta Warszawy, przechodząc od czasów najdawniejszych do chwili obecnej, nigdy w porządku prawodawczym nie została skasowana, 3) i zważywszy, że tylko ze względów politycznych Komitet Urządzający w Królestwie Polskim w r. 1870 (sesja 354, art. 3078) przy reorganizacji Zarządu Miejskiego uznał za stosowne w porządku administracyjnym tytuł stołeczności Warszawy czasowo przyćmić w stosunkach urzędowych, Zarząd Miasta uchwala wznowić w użyciu urzędowym przynależne Warszawie miano miasta stołecznego i od dnia dzisiejszego nazywać Ją miastem stołecznym i pisać tytuły: „Zarząd miasta stołecznego Warszawy” i „prezydent miasta stołecznego Warszawy”.
Warszawa, 21 września
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Coraz częściej słyszy się o tym, że wojna może przeciągnąć się jeszcze dwa lata, może nawet dłużej. Jeszcze drugi rok takich walk, a ludzie, biorący w niej udział, zamienią się w maszyny. Wojna, która ciągnie się lata całe, przestaje być wyrazem poświęcenia, woli, porywu — staje się mechaniczną czynnością, ślepym i okrutnym posłuszeństwem.
Atmosfera, w której żyjemy my, ludzie odsunięci od walk, staje się teraz coraz bardziej jałowa, pozbawiona wszelkich głębszych zainteresowań.
Z trudem poznajemy siebie samych, przyjaciół, znajomych. Przechodzą obok nas jak chłodne cienie, nie mogą zagrzać nikogo, ani nawet podtrzymać ciepła własnej krwi.
Lwów, 10 grudnia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Nowy rok. Spotkaliśmy go w licznym towarzystwie. Było gwarno, niby wesoło, lecz w gruncie rzeczy każdy starał się coś w sobie zagłuszyć, śmiał się, żeby nie płakać.
Jakoś beznadziejnie zapowiada się ten rok. Nikt nie przewiduje niczego, o niczym nie wie, boi się wszystkiego.
Janek o północy wypowiedział kilka gorących życzeń, kończąc słowami: „Niech żyje Polska”.
Lwów, 1 stycznia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Szkoda, że nie pisałam pod świeżym wrażeniem. To cudne dnie były, 17 i 18 – dla mnie samej tylko pierwszy z nich – Piłsudski był we Lwowie!... Nie tak był przyjmowany jak zasługuje – to było wzbronione – ale jednak bardzo, i tak serdecznie. W piątek [17 marca] był w N[aczelnym] K[omitecie] N[arodowym] i w Lidze – tam przemówił na powitanie Lisiewicz, u nas, na moją prośbę, pani Tomicka. Odpowiedział krótko, z prostotą, słowami uznania dla pracy i poświęcenia kobiet. We wszystkim taki prosty i szczery, naturalny a szlachetny – ogromnie sympatyczny. Wyraz twarzy mówi o duszy niesłychanie prawej, czystej, silnej i głębokiej. Taki Litwin…
Panowie z N[aczelnego] K[komitetu] N[arodowego] urządzili wspólną fotografię, ale nie uprzedzili nas, z czego wyniknęły wielkie przeoczenia i błędy przykre. Ja dostąpiłam tego zaszczytu, że umieszczono mię koło Niego – no, jako przewodniczącą Ligi, ale to tak niezasłużone, że mię aż bolało ze wstydu. Chciałam uciec – przytrzymano mię za rękę.
Potem zwiedzono Schronisko Inwalidów i Ochronkę – ja tam już nie poszłam, bo byłam nieopisanie zmęczona i wzruszeniami i po bezsennej nocy. Aż żal mi bardzo. Wieczór – przedstawienie Halki – bez innych owacji (były zakazane), prócz powstania wszystkich z miejsc, gdy wszedł do loży, no i kwiatów. Byłam w loży dla prezydium Ligi, więc też obok Niego. Po pierwszym akcie wszedł do nas na chwilę, ale właściwie nie mówił z nikim – pani P. [Walewskiej] odpowiedział zaledwie parę słów. – W przedstawieniu raził mię balet – w takiej strasznej, krwawej chwili i dla takiego człowieka!...
Lwów, Galicja Wschodnia, 17–22 marca
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Wojna stała się już składową częścią życia, zrosła się z nim tak bardzo, że wielu ludzi zapewne nie wyobraża już sobie, jakie to będzie życie bez niej. Brzmi to jak paradoks, lecz jestem pewna, że będziemy zaskoczeni „wybuchem pokoju”.
Lwów, 26 marca
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Gdy słyszę szum komplementów, gdziekolwiek staję w Polsce, czuję się tylko symbolem tego nowego w Polsce zjawiska: samodzielnie wytworzonego żołnierza. Jeżeli czym zasługuję na wasze pochwały, to przeświadczeniem, że niech się stanie, co chce, a praca nasza nie hańbę, lecz chwałę imieniu polskiemu przyniesie.
W tych przełomowych chwilach, kiedy państwa rzucają na szalę wszystko, co mają, w Polsce trzeba się trzymać w ściślejszych granicach. Nie wolno było rozwinąć się tak szeroko i potężnie, jak tego serce nasze pragnie. Ale w tych granicach jest zawsze wielka samodzielność pracy polskiej na wszelkich polach stwarzania wartości polskiej, wbrew wszelkim niewolniczym zakusom. Wam, panowie, sądzono stwarzać poczucie, że żołnierz nasz nie jest żołnierzem bez ojczyzny – nie tylko materialnej, ale i moralnej. Jeżeli tu staję między wami, jako symbol samodzielnej wojskowej pracy polskiej, to życzę, aby wasza, w określonych granicach prowadzona, praca stała się tak samo samodzielną. Niech żyje, niech się rozwija Naczelny Komitet Narodowy!
Kraków, 29 marca
Józef Piłsudski, O państwie i armii, t. 1, Wybór pism, wybrał i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1985.
Spokojnie idziemy spać, spokojnie wstajemy, gdy tymczasem w odległości osiemdziesięciu kilometrów od nas, wzdłuż całego wschodniego frontu toczą się od kilku dni nowe ciężkie walki. Znowu w strasznych mękach giną dziesiątki tysięcy ludzi na próżno, bo nie wierzę, aby Rosjanom udało się na nowo zdobyć Lwów. Do Lwowa dochodzą odgłosy tych walk. Słychać daleki huk armatni.
Lwów, 9 czerwca
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Sytuacja jest bardzo nieokreślona i trwożna. Rosjanie przerwali front. Nastąpiła gwałtowna ewakuacja Brodów, Stanisławowa, Kołomyi. Lwów przygotowuje się także na wszelkie ewentualności. Dużo ludzi wyjeżdża. My zostajemy. Janek uważa, że obowiązkiem profesorów uniwersytetu jest pozostać na stanowiskach. Opowiadają o strasznych stratach rosyjskich wojsk, o morzu przelanej krwi, nie wystarcza rąk do grzebania trupów.
Wyobrażam sobie, z jaką niecierpliwością i nadzieją śledziła mama ten zwycięski marsz Rosjan na Lwów. Obejmowała mnie już pewnie w myślach... A ja? Uczucia moje w ciągu kilku tych dni, gdy groziło miastu powtórne zajęcie, nie były zbyt jasne i proste. Janek oznajmił kategorycznie, że noga rosyjskiego oficera nie postanie w jego domu. [...]
Rozumiem Janka doskonale: mając żonę Rosjankę, musi z większą stanowczością od innych zaznaczyć swój stosunek do gnębicieli swego narodu.
Lwów, 17 czerwca
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Żołnierze!
Dwa lata minęły od pamiętnej naszemu sercu daty – 6 sierpnia 1914 r., gdy na ziemi polskiej naszymi rękami dźwignęliśmy zapomniany dawno sztandar wojska polskiego, w obronie ojczyzny stającego do boju. Gdym na czele waszym szedł w pole, zdawałem sobie jasno sprawę z ogromnych przeszkód, które nam na drodze stają. Gdym wyprowadzał was z murów nieufnego w wasze siły Krakowa, gdym wchodził z wami do miast i miasteczek Królestwa, widziałem zawsze przed sobą widmo upiorne powstające z grobów ojców i dziadów – widmo żołnierza bez ojczyzny.
[...]
Dopóki stoję na waszym czele, będę bronił do upadłego, nie cofając się przed żadną ofiarą, tego, co jest naszą własnością i co oddać musimy w całości nienaruszonej naszym następcom – naszego honoru żołnierza polskiego. Tego też od was, żołnierze, z całą surowością wymagam. Czy w ogniu na polu bitwy, czy w obcowaniu z otoczeniem, oficer i żołnierz ma się zachowywać tak, by w niczym na szwank nie narazić honoru munduru, który nosi, honoru sztandaru, który nas skupia. Ofiary krwawe czy bezkrwawe, gdy trzeba, muszą być w tym celu złożone. Dwa lata minęły! Losy ojczyzny naszej ważą się się jeszcze. Niech mi wolno będzie wam i sobie życzyć, by rozkaz mój następny w naszą rocznicę był odczytany wolnemu polskiemu żołnierzowi na wolnej polskiej ziemi.
Kolonia Dubniaki, 6 sierpnia
Józef Piłsudski, O państwie i armii, t. 1, Wybór pism, wybrał i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1985.
Poszłam dzisiaj przejść się, jak często robię po obiedzie. Miejski park za naszym domem łączy się bezpośrednio z okolicznymi polami. Lubię te strony. Malowniczą ścieżką można przejść tędy na małą stacyjkę kolejową. Zatrzymują się koło niej wszystkie pociągi idące na front, w stronę Stanisławowa, zajętego przez Rosjan od miesiąca. Z gorączkową ciekawością przyglądam się nieskończonym sznurom wagonów, naładowanych materiałem wojennym: samochodami, wozami sanitarnymi, skrzynkami z amunicją i ciężką artylerią. Za nimi wagony z żołnierzami, przeważnie niemieckimi. Wywijają czapkami. Odpowiadam ruchem ręki — jadą przecież na śmierć. [...]
Dzisiaj było bardzo dużo tych pociągów. W jednym z nich, stojącym naprzeciw mnie na głównym torze, zatrzymały mój wzrok dwa niezwykłe wagony: były pozamykane ze wszystkich stron jak ruchome więzienia, z małymi zakratowanymi oknami u góry. Przez kraty ujrzałam kilka młodych, bladych twarzy: rosyjscy jeńcy, może z wczorajszej bitwy.
Lwów, 7 września
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Manifestacje głodowe we Lwowie. Po raz pierwszy. W Berlinie, Wiedniu, Monachium zdarzają się już od dawna. Tłum kobiet i wyrostków, uzbrojonych w kamienie i kije, powybijał na ratuszu wszystkie szyby, krzycząc: „Dajcie nam chleba lub oddajcie naszych mężów i ojców!”. [...] We Lwowie zaczynamy coraz bardziej odczuwać braki, do których w Niemczech zdążyli się od dawna przyzwyczaić, brak najniezbędniejszych rzeczy: chleba, cukru, soli, nawet kartofli. Ludzie wystają godzinami przed drzwiami sklepów, by dostać na kartki swoją przepisaną rację. [...] Niemcy wywożą codziennie ze zrujnowanej Galicji całe wagony zapasów.
Lwów, 27 października
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Życie jest tak złożone, tyle przynosi zmian, wrażeń, tak nieraz nasze uniesienia ludzie albo wypadki nagle zmrożą, jak pełnia szczęścia skurczy się bolem lub smutkiem dojmującym…, że naprawdę żadne dziś nie jest podobne do wczoraj, ani nawet godzina do godziny. […] Pamiętam i nigdy nie zapomnę, jak już 3-go wieczorem, po jakimś małym posiedzeniu naszym wszedł do Ligi pan Tomicki i powiedział: „Jutro będzie ogłoszony manifest cesarzy uznający Królestwo wolną i niepodległą Polską”. Pani Mościcka stała najbliżej, rzuciłam się jej na piersi i rozpłakałam się z radości – o! takimi łzami nie płakałam jeszcze nigdy w życiu – taka chwila jest jedyną a wielkość jej równa chyba tylko chwilom mistycznego zachwytu. Na razie nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to dopiero, że to dopiero część naszych pragnień i dążeń, że tyle Polski jeszcze zostaje w niewoli, a i ta wolność częściowa jeszcze nie urzeczywistniona…
Chodziłam odtąd jak zaczarowana, jak w ciągłej ekstazie. Nazajutrz od rana (4-go, sobota) robienie biało-aramantowych kokardek – niesłychane mnóstwo się ich narobiło […]. Na koniec po pół do dziesiątej ktoś wpadł z oznajmieniem, że Prezes nasz idzie – „już jest na robotach!”. Serce uderzyło jak młot. Za chwilę byłyśmy w sali posiedzeń i panów bardzo wielu – Laskownicki, niezmiernie wzruszony, uroczyście, dobitnie odczytał manifest. Stałyśmy, a mnie prędko ktoś podsunął krzesło i rękę podał, tak okropnie zbladłam. Po odczytaniu L[askownicki] przemówił. Mówił przepięknie, serdecznie, mocno, płomiennie, z ogólną myślą, z najszlachetniejszymi uczuciami Polaka. Utkwiło mi szczególnie w duszy to, że my tu w Galicji powinniśmy stłumić ból i żal z powodu, że nie jesteśmy jeszcze wolni, a cieszyć się gorąco, że są nimi bracia nasi w Królestwie, że Gal[icja] miała być polskim Piemontem, tak się długo zdawało, a teraz staje się nim Królestwo – że to pierwszy krok, podwaliny, a gmach wolności naszej stanie cały i wielki z pewnością.
Lwów, Galicja Wschodnia, 3–26 listopada
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
To było wczoraj. O! dniu promienny i płomienny! dniu niezapomniany, raczej nie do zapomnienia, najpiękniejszy dniu mojego życia! Och poranku, od wiosny mej o Tobie marzyłam, pragnęłam Ciebie – nie powiem: wyglądałam… ja nie śmiałam pomyśleć, że to się stanie za moich dni, że moje oczy będą oglądać słońce wybawienia. Raz tylko jeden, jedyny, miałam taki sen. Byłam wtedy bardzo młodziutką, może 15-letnią… Pamiętam dotąd, że zbudziłam się z mocnym biciem serca i uczuciem szczęścia, które mi piersi rozpierało. A teraz, to rzeczywistość! I teraz serce mi wciąż mocno bije – dziw, że nie pęka – i szczęście czuję niewymowne. O! Boże, Boże, czym ja na to zasłużyłam?...
Lwów, Galicja Wschodnia, 5–6 listopada
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Polska w tej wojnie miała to nieszczęście, że przed tym, nim powstał jej rząd, zjawił się na świat jej żołnierz. Stąd płyną wszystkie fikcje rządowe, które nikogo zadowolić nie mogły, a które wszystkie zadowalać miały choć w części tę naturalną tęsknotę żołnierza do prawomocnej politycznej reprezentacji jego dzieł i pracy.
Jestem żołnierzem z ducha i usposobienia, i dlatego – pomimo że się sam dla wielu stałem takim surogatem przedstawicielstwa polskiej władzy – tak samo, jak inni moi koledzy, tęsknię do istnienia formy, w którą się normalnie wylewa ojczyzna żołnierza – do rządu, który żołnierza reprezentuje na zewnątrz, który z niego wszelkie troski polityczne zdejmuje i daje poczucie zrozumiałe celu, dla którego krew się daje.
Dawałem temu wyraz w formie bardzo dosadnej w głównym naczelnictwie armii austro-węgierskiej, gdzie parokrotnie oświadczałem, że pozostawanie w szeregach obcej – niepolskiej – armii bez wyraźnego nakazu własnej polskiej władzy politycznej jest tak ciężkim i trudnym do zniesienia, że z każdym dniem staje się to bardziej niemożliwym dla ludzi z zaboru rosyjskiego.
Że, o ile by Królestwo miało reprezentację polityczną, uznaną przez oba państwa okupacyjne, sprawa byłaby zupełnie rozstrzygnięta. Dawałem po temu drastyczne przykłady, mówiąc, że gdyby mi w czasie wojny rząd mój nakazał czyścić buty, to bym to z całą nieumiejętnością czynił, gdyby kazał wstąpić do armii Syngalezów czy Botokudów, uczyniłbym to również bez wahania. Odwrotnie zaś – przy braku rządu własnego nie mogę nie dawać wyrazu w swym postępowaniu, że po to poszedłem na wojnę, by moja ojczyzna swój własny rząd miała.
Ten zasadniczy stosunek do głównego zagadnienia politycznego w życiu żołnierza zachowuję dotychczas i z chwilą uformowania czegoś, co jest polską władzą rządową, natychmiast zwrócę się do niej ze swymi powolnymi służbami.
Kraków, 6 listopada
Józef Piłsudski, O państwie i armii, t. 1, Wybór pism, wybrał i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1985.
Austria i Niemcy wydały piątego listopada manifest do Polski, w którym przyznają Królestwu samodzielność, z rządem konstytucyjnym i królem polskim na czele (królem dynastii niemieckiej). Austria zachowuje Galicję, nadaje jej tylko szerszą autonomię. O Wielkopolsce w manifeście nie ma ani słowa.
Polacy zdają sobie doskonale sprawę, że Niemcy zdobyły się na ten krok tylko dlatego, że mogą wyciągnąć z niego korzyść dla siebie. Zresztą nie ukrywają nawet swoich zamiarów: stworzenia nowych kadr wojskowych w Królestwie, żeby wzmocnić świeżymi siłami swoją topniejącą armię. Rzucają Polakom hasło: „Razem z Zachodem, z centralną Europą, przeciw Wschodowi — Rosji!”.
Wszystkie miasta Królestwa i Galicji obchodzą uroczyście ten „historyczny” dzień. Miasto jest udekorowane i oświetlone. Zamiast jednak radości czuje się raczej niepewność, zdumienie, rozlegają się trwożne pytania: Co będzie? Czy wyjdzie to na korzyść narodowi? Niektórzy uważają, że wszystkie manifestacje i oznaki radości są przedwczesne i zbyteczne i że nastąpią po nich jeszcze cięższe rozczarowania.
Lwów, 10 listopada
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Święta Bożego Narodzenia... Już trzecie „wojenne” święta i czyż ostatnie? Życie upodabnia się coraz bardziej do snu. Jest w nim jakaś szara, jednostajna widmowość. Dzień upływa niby to normalnie, wszystko odbywa się jak zwykle — choinka, goście, nawet ciasta świąteczne, chociaż tak trudno jest o mąkę. Zauważyłam, że nigdy przedtem ludzie nie dbali w takim stopniu o porządek i ład w domu jak teraz — jak gdyby ten porządek i równowagę domową chcieli przeciwstawić chaosowi panującemu na świecie.
Lwów, 28 grudnia
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Nie ziściło się dotąd moje marzenie o szerszej pracy społecznej. Staram się pracować, gdzie się da, w sposób jedynie mi dostępny, więc szyję dla Towarzystwa Opieki nad Dzieckiem wszystko, co mi przysyłają: koszulki, sukienki, fartuszki — całymi tuzinami. Wprawiłam się tak bardzo, że szyję nie gorzej od fachowej bieliźniarki. Lecz czuję, że żadna robota moich sił nie wyczerpuje, jakbym chciała...
Lwów, 9 marca
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Chcę krzyknąć: w i w a t! W Rosji przewrót! Nie nazywam go rewolucją, gdyż dokonał się bez przelewu krwi, błyskawicznie! Z zadziwiającą śmiałością, logiką i opanowaniem. Dzisiaj przyszłą wiadomość o abdykacji cara.
Wiadomości o Rosji przelewają się jak wzburzony, chaotyczny potok. Lecz można już teraz skonstatować, że przewrót ma charakter patriotyczny, że przedstawia się zakusom sfer reakcyjnych, które chciały przy pomocy intryg i tajnych układów doprowadzić Rosję do zawarcia odrębnego pokoju z Niemcami. Myślę jednakowoż o Rosji ze strachem i trwogą.
Lwów, 18 marca
Maria Kasprowiczowa, Dziennik, Warszawa 1968.
Nie pisałam dotąd jeszcze ani słówka o rewolucji, o Rosji, a przecież to taka wielka rzecz! Czym to będzie wobec zakończenia wojny, czy je przyspieszy czy opóźni, czym wobec naszej, polskiej sprawy, nie wiem – ja tak mało rozumiem politykę, a mówią różnie. Ale ze stanowiska ogólnoludzkiego ucieszyłam się gorąco. Nareszcie i ten niewolnik, tak bezmiernie długo deptany carską stopą, zerwał się, podniósł głowę i chce żyć, być człowiekiem, być narodem, a nie hordą ujarzmioną i ciemną.
Lwów, Galicja Wschodnia, 31 marca
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Brygadier Piłsudski zgadza się z zasadniczo z p. Studnickim, że najważniejsze sprawy Rady Stanu – to sprawy wojska. Wdzięczny jest ks. oficjałowi Przeździeckiemu, że obecnie cofa swój głos za odezwą werbunkową i chce resumpcji odnośnej uchwały. Zwraca uwagę, że we wszystkich sprawach sami nie jesteśmy czynnikiem decydującym; są możliwe wobec tego dla Rady Stanu dwie drogi: albo przystosować się do własnego społeczeństwa, albo do okupantów, trzeba wybierać; osobiście nigdy nie obawiał się własnego społeczeństwa; wie, że jest ono słabe, daje się łamać, przystosowuje się do silniejszego, ale silny musi mieć możność oddziaływania; osobiście wybiera przystosowanie się do społeczeństwa; uważa, że społeczeństwu nie grozi zbliżenie się do Rosji, nie grozi mu także wejście na drogę rewolucyjną; wie, jak wygląda rewolucja, ale to, co się dzieje w Polsce, nie jest podobne do stanu przedrewolucyjnego; jest tylko inna kwestia, a mianowicie, że wszędzie w Europie narody dochodzą do głosu, nawet państwo austriackie zwołuje parlament, by naród mógł się wypowiedzieć. Coś podobnego dzieje się w Polsce, to upodabnia jej stan obecny do stanu rewolucyjnego. P. wicemarszałek boi się przekreślenia naszej dotychczasowej pracy i dlatego radzi przeciągnąć sprawę; ale myśmy wiele rzeczy chcieli, a nic nie mogliśmy zrobić, gdyż system pracy, jaki przyjęła Rada Stanu, nie daje się pogodzić z programem „móc”. Tymczasowa Rada Stanu tylko gadała o przygotowaniach, ale pomiędzy gadaniem a robieniem jest przepaść. Rada Stanu uroiła sobie państwowotwórcze gadanie, ale państwa przez gadanie nie tworzy się; państwo tworzy się wolą, z pewnym ryzykiem, powstaje w nieporządku i chaosie, a u nas jest za dużo porządku, ryzyka się boimy, boimy się, by nie zrobić głupstwa, ale kto się boi Maciejowic, ten nie ma Racławic. Przypomina mu się Skrzynecki, który się też ciągle wahał.
Dzisiaj na posiedzeniu postawiono szereg projektów, mówiono: 1) o regencie, 2) o złożeniu mandatów, 3) o kierunku rewolucyjnym, 4) o obstrukcji przy postawieniu szeregu żądań, 5) o reorganizacji Rady Stanu. Zdanie jego jest znane Radzie Stanu – to zrzeczenie się mandatów; nie oznacza to bynajmniej przekreślenia tego, co było dotąd zrobione. Zrzeczenie się mandatów, tzn. dać krajowi nowy program; co się tyczy przedłożonych projektów, to: regent jest tylko ślimaczeniem sprawy, zabawką dla grzecznych dzieci, to samo tyczy się delegacji do Berlina i Wiednia, to oczekiwanie na wujaszka z Ameryki, w tym nie ma nawet próby tworzenia siły własnej; co się tyczy reorganizacji, to przecież Rada Stanu jest bankrutem i kto do niej zechce przystąpić, powie: wasz wóz ugrzązł w błocie, nie chcemy go wyciągać. Co się tyczy drogi obstrukcyjnej, to jest ona bezcelowa, bo będzie złamana, więc po co? Droga rewolucyjna byłaby dobra, gdybyśmy mieli władzę, zresztą rewolucyjnego nastroju nie wyczuwa się ani w kraju, ani w Radzie Stanu; pozostaje więc jedynie złożyć mandaty z pozostawieniem po sobie programu dla innych.
Warszawa, 26 kwietnia
Józef Piłsudski, O państwie i armii, t. 1, Wybór pism, wybrał i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1985.
Niemcy zabierają dzwony z miast i siół. Przetapiać będą dzwony modlitewne na armaty. Zamilknie Anioł Pański błogosławiący pola, rankiem w południe i o zachodzie... Można sobie wyobrazić oburzenie już i tak podnieconego ludu i społeczeństwa! Nierozumiejący, a takich jest wielka większość, znowu winują arcybiskupa — czemu dał, a może sprzedał? Rewolucja grób mu na wiosnę gotuje, tam gdzie do niedawna stał pomnik Paskiewicza.
Warszawa, 29 stycznia
Pamiętnik księżnej Marii Zdzisławowej Lubomirskiej 1914-1918, oprac. J. Pajewski, Poznań 1997.
Nie wiedziałem, że brama ta w dzień jest zamknięta. Trzeba było zmienić pozycję, i to szybko, bo mogło być za późno. Według informacji naszego wywiadu na Smolnej stale kręcili się agenci policyjni. Dzisiaj, a przynajmniej teraz, nie widzimy żadnego, prawie nie ma przechodniów. Ulica pusta. Szybko wchodzimy do bramy nr 11. Trzciński czeka spokojnie, jak mówił, na przedstawienie. Tu nikt nam nie przeszkadza. Brama ażurowa. Wszystko widać doskonale. Czekamy. [...]
Naraz szepnąłem przez zęby: „Uwaga! On! On! On!”. Wybiegłem z wyciągniętą bronią, gotową do strzału. Zastąpiłem mu drogę. Chwila ciszy. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Poznaliśmy się wzajemnie. Schulze zamarł — oczy zaszły mu łzami. Padł strzał. Naczelnik policji niemieckiej runął mi do nóg. Usłyszałem tylko jęk: „Herr Jesus”. W tym momencie doskoczył Trojanowski i do leżącego dał jeszcze dwa strzały. Schulze już nie żył. Znowu chwila ciszy, lecz przerywa ją głos pewnej pani: „Kaziu, bierz pieska i uciekajmy do bramy!”. To nas poruszyło. Z opuszczoną ku ziemi bronią ruszyliśmy środkiem ulicy w stronę mostu ks. Józefa Poniatowskiego, a za nami chodnikiem Trzciński. To jeden, to drugi z przechodniów zapytywali: „Kto to, panowie?”. „Naczelnik tajnej policji niemieckiej” — odpowiadaliśmy. „To dobrze, to dobrze — dobiegały nas głosy. — Uciekajcie, panowie w dół, pod most, tam nie ma nikogo.”. Na ulicy Czerwonego Krzyża ruszyliśmy dopiero całą parą, wpadając na jakąś kobietę z dzieckiem, ta zaś, przewróciwszy się, obsypała nas stekiem przekleństw.
Warszawa, 1 października
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Gdy [...] wyszedłem rano na miasto, ulica miała wygląd jakiś zupełnie inny niż zwykle: ludzie poruszali się szybko, każdy patrzył z ciekawością naokoło, każdy czegoś wyczekiwał, zawiązywały się rozmowy między ludźmi nieznajomymi. [...] Ludność samorzutnie zaczęła rozbrajać żołnierzy, którzy poddawali się temu przeważnie bez protestu. Zaraz na ul. Wareckiej spotkałem jakiegoś wojskowego niemieckiego, silnego, rosłego mężczyznę, za którym biegł mały 12-13-letni uczniaczek. Gdy go dogonił, zatrzymał go i kazał mu oddać broń, a duży Niemiec bez słowa odpiął pas i oddał mu szablę. Takie sceny rozgrywały się wszędzie, co świadczyło o zupełnym już poddaniu się armii niemieckiej i o zupełnym jej rozstroju. [...]
Na głównej arterii Warszawy, Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu, ruch był nadzwyczajny. [...] Nasze nowe władze [...] przystąpiły do przejmowania gmachów będących w posiadaniu władz niemieckich, zarówno wojskowych, jak i cywilnej administracji. Na początku objęto Belweder, mosty na Wiśle, przy których ustawiono posterunki, park samochodowy przy ul. Książęcej [...]. Zrzucano wszędzie nienawistne napisy i znaki niemieckie. Sam widziałem, jak dwóch wyrostków wspięło się do orła niemieckiego na blasze przy pałacu Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieściu i zrzuciło go z hałasem na ziemię, a żołnierz niemiecki, w pełnym uzbrojeniu i w hełmie na głowie trzymający wartę przed pałacem, w którym miała wtedy już siedzibę rada żołnierska, ani się nie obejrzał.
Warszawa, 11 listopada
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Jesteśmy wolni! Jesteśmy panami u siebie. Stało się, i to w tak nieoczekiwanych warunkach.
Gdy dziś wyszłam na miasto, ulica wydała mi się rozśpiewana, młoda, rozkołysana poczuciem wolności!
Od wczesnego ranka odbywa się przejmowanie urzędów niemieckich przez władze polskie. Już przekazano w nasze ręce Cytadelę, którą zajął batalion wojska polskiego z majorem Szyndlerem na czele.
Niemcy początkowo usiłowali zatrzymać artylerię, jednakże ustąpili, oddali wszystkie działa. Komendantem Warszawy został pułkownik Minkiewicz. Milicji miejskiej przeciążonej pracą przychodzi w pomoc tworząca się „Straż Obywatelska” oraz młodzież szkolna. Jerzy noc całą spędził na mieście i z łupem powraca (odebrany bagnet niemiecki).
Liczne składy i zapasy niemieckie zdobywamy bez wielkiego wysiłku i prawie bez rozlewu krwi.
Niemcy zbaranieli, gdzieniegdzie się bronią, zresztą dają się rozbrajać nie tylko przez wojskowych, ale przez lada chłystków cywilnych. Widok niepojęty. Idąc ulicą, spostrzega się samochody niemieckie z czerwonymi chorągwiami — zatrzymują je Polacy i każą Niemcom wysiadać — zwracają im tylko krasne godło. To samo dzieje się z powozami i końmi. Cała ta akcja idzie gładko; podziwiam poddanie się butnych jeszcze przedwczoraj ciemięzców oraz łagodność Polaków wobec pokonanego wroga, trzyletniego dręczyciela i kata.
Warszawa, 11 listopada
Pamiętnik księżnej Marii Zdzisławowej Lubomirskiej. 1914-1918, oprac. Janusz Pajewski, Poznań 2002.
Rano czekamy na kolejkę, żeby normalnie jak co dzień jechać do Warszawy do szkoły, a tu kolejka się spóźnia. Gdzieś powietrzem przedostaje się wieść, że w Jeziornie rozbrajają Niemców [...]. Wreszcie przychodzi pociąg. Dowiadujemy się wszystkiego. Ale co się dzieje w Warszawie? Czekamy jej z niecierpliwością. Wreszcie jesteśmy. O pójściu do szkoły nie ma mowy. Idziemy Alejami Ujazdowskimi, dochodzimy do Alei Jerozolimskich i Nowego Światu. Widzimy, jak gromadki studentów, robotników, takich samych pętaków, jak i my, rozbrajają Niemców. Dalejże i my na połów. Spotykamy Niemca. Ze śmiechem oddaje nam wszystko łącznie z pasem. Nareszcie mam prawdziwy karabin w ręku. [...] Wędrujemy po całej Warszawie w poszukiwaniu łupów. W magistracie strzały — Niemcy się bronią. Wieczorem wróciłem do domu.
Warszawa, 11 listopada
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1928-1969, Warszawa 1995.
I trafiłem na obraz jedyny w swoim rodzaju: rzec można, że cała ulica tańczyła, całowano się i ściskano, przelatywały sznury mężczyzn i kobiet, trzymających się za ręce w zawrotnej farandoli. Ulubieńcami publiczności byli Amerykanie, którym przypisywano zasługę doprowadzenia wojny do zwycięskiego końca. W pewnej chwili wzięto mnie za Amerykanina i otoczono kołem, wołając: „Vive le président Wilson”.
Paryż, 11 listopada
Janusz Pajewski, Pierwsza wojna światowa 1914–1918, Warszawa 1991.
Józefowa przyszła do mnie z miasta i mówi: „Ojej, żandarmom odebrali strzelby, konie, w ogóle wszystko. Masę tam znaleźli mięsa, kaszy, wszystkiego pilnują, nie wolno nikomu nic wziąć. Pijane już były i jeden strzelił, ale go zranili i felczer robi opatrunek. A te, to same takie młode, palta pozdejmowali, pod spodem już miały mundury, przypasowali sobie strzelby i weśli na konie”. [...]
Ach, napatrzyłam się tu tylu rzeczy nienawistnych przez ten ostatni rok, że się nie umiem cieszyć ani wierzyć w trwałość zwycięstwa. Tyle pracy żelaznej, tyle pochmurnego uporu w nadziei, tyle krwawej udręki — czyż takie rzeczy kiedykolwiek naprawdę zwyciężają. Dzieliłam z nimi nie trud niestety, ale wszystkie jego gorycze — a dziś pozostaję w tyle, pełna niedowierzania i głuchej, kobiecej trwogi o to, co pewno będę musiała przecierpieć.
Górki, 11 listopada
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1918-1929, Warszawa 1980.
Polska, szalona i radosna z odzyskanej wolności, leży dziś między Rosją bolszewicką i zrewolucjonizowanymi, socjaldemokratycznymi Niemcami. Ogromne, tak ciężko okupione zwycięstwo partii Piłsudskiego wydaje mi się już teraz zakreślone na krótką metę. Ich socjalizm nie może mieć tych wywrotowych, niszczących aspiracji, dla nich zbyt jeszcze jest cenne odzyskanie kraju. I tym razem los chciał, że Polska jest spóźniona. Gdy w Niemczech zrzucono Wilhelma, to na gmachach rządowych zamiast barw narodowych wywieszono czerwony sztandar. Nie jest wcale dziwne ani niesłuszne, że Polacy u siebie z tym samym nakładem rewolucyjnej energii zawieszają barwy narodowe; chciałabym nawet ja osobiście, aby przecież pozwolono im wisieć choćby parę miesięcy. Ale czuję w tym niebezpieczeństwo nowe i nietrwałość. W rewolucjach zwycięża to, co najjaskrawsze, najdalej idące. Rewolucja musi dojść ad absurdum, aby się sama wyczerpać i zniszczyć.
Górki, 13 listopada
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1918–1929, Warszawa 1980.
Na Górnym Śląsku powstanie, powstanie samorzutne, odruch gorącego uczucia ludzi zbyt długo a ciężko krzywdzonych, świeżo skrzywdzonych znowu niegodziwością, niesprawiedliwością, gdy pomyślny dla nas wynik plebiscytu zignorowano i zdeptano. Powstanie trwa – znowu krew polska się leje – oby nie nadaremnie! Ale nie! to już chyba niemożliwe.
Lwów, woj. lwowskie, 22 maja
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
Coś wisi w powietrzu. Podniecenie, niepokój wprost histeryczny. I to zarówno wśród nas jak i u Niemców. Co znaczy ta ich paniczna ucieczka? Dzielnice niemieckie, te najwytworniejsze domy, najlepsze mieszkania, które sobie zagarnęli, pustoszeją z dnia na dzień. Przechodziłem dziś przez plac Trzech Krzyży. Z Wiejskiej ciągną ciężarówki i wojskowe wozy zaprzężone w ciężkie konie. Wszystko od góry do dołu naładowane skrzyniami, walizami, meblami. I wszystko to wali na Zachód, w Aleje Jerozolimskie, na Wolską. Niemiaszki przycichli. Złagodnieli. Już nie wyciągają z mieszkań ukrywających się tu i ówdzie Żydów. […]
Na ulicach pełno młodych ludzi w butach z cholewami. Nigdy się dotąd tyle takich butów nie widziało. I gęby dziarskie, wojskowe. To nasi. Ci, co pamiętają listopad 1918 roku, powiadają, że będzie kubek w kubek to samo. Wyrostki, gazeciarze, smarkacze gołymi rękami rozbroją ogłupiałych Niemców.
Warszawa, 20 lipca
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.